Pamięci Jacka Stachowskiego

Patrzę w lustro. Jestem blada i zmęczona. Za bardzo się przejmuję. Wszystkim. Pracą, domem, życiem. Ta moja skóra, szara, jakby obca, byle jak naciągnięta.
Ale już zaraz będę odpoczywać.

Jadę na cudowne wyspy, daleko, bardzo daleko, jak dla mnie. Nigdy jeszcze nie byłam dalej.
Zmarszczki wokół oczu, pod nimi napuchnięte wory, błee, uśmiecham się ale jakoś sztucznie, te są od uśmiechu, nie ma wątpliwości. Masakra pod oczami, w ogóle te oczy, przemęczone i szkliste. Nie miałam czasu dla siebie, dużo pracuję a potem nie mam siły. Tylko coś zjeść i oglądnąć na kompie. Blade niebieskie światło towarzyszy moim snom.
Ale już nie długo. Przecież wyjeżdżam, już, wkrótce.
Dotykam ust, matowe i spękane przestrzenie, pewnie od klimatyzacji, może od pyłu i kurzu miasta, braku słońca, zapomniałam o nich. Używałam ich niewłaściwie, tylko do słów. Zbyt suchych i nie moich ale już, zaraz to się zmieni, przecież wyjeżdżam.

Ta skóra, no i to ciało. Rozbieram się, że by na siebie popatrzeć. Przecież gdzieś tam gdzie wyjeżdżam ludzie będą na mnie też patrzeć a może nawet będą mnie widzieć. Jestem jakaś rozlana, niekształtna, powolna. Jakby mój kształt został w pracy, po godzinach, jakby błękitne światło komputera rozpuściło moje mięśnie, ta szyja, za szeroka, ledwo utrzymuje moją przeładowaną głowę. Głaszczę się po piersiach, to znaczy próbuję, bo jakbym o nich zapomniała. A one położyły się, skierowały w dół, moje sterczące piersi! Obejmuję je, ściskam i podnoszę do góry, o takie je pamiętam.
Co z brzuchem, wydaje się wystawać poza mnie, jakby był nie moją częścią ale niekontrolowanym bytem, wszytym i połączonym ze mną wbrew mojej woli i starań.
Nie ma co się martwić niedługo nakarmię go lekką strawą owocowych kolorów, prawdziwą oliwą, dam mu odpocząć, wymasują mi go fale. Już zaraz.
Na nogi to się boję patrzeć, jakby utraciły formę, jakbym ich nie używała. W mieście zakryte i przewożone, siedzące, mało chodzące, utraciły swoje części, nie wiadomo gdzie jest łydka a gdzie kolano, nieudolna rzeźba, nieudany egzemplarz stworzenia.
Już niedługo!

Samolot przechyla się na prawe skrzydło, niestety nie siedzę przy okienku, ale kątem oka widzę chmury, postrzępione, majestatyczne na wyciągnięcie ręki. A pomiędzy nimi, rozlane srebro oceanu gdzieś daleko w dole. I są, są moje wyspy, moja wyspa z ogromnym wulkanem pośrodku. Jest jeszcze bardzo daleko a słońce otacza wszystko niewyraźną oślepiającą poświatą. Samolot schodzi w dół, przebija się przez wilgotny półmrok, spada coraz bardziej. W uszach dzwoni i coś się zamyka. Postrzępione wybrzeża przybliżają się, stają się wyraźniejsze, brązowe od lawy przepaście zsuwają się do oceanu. Spadamy radosnym lotem, błękit urywa się, pionowy skalisty brzeg jest na wyciągnięcie ręki, łooł, podskakuje samolot, jestem.

Na początku oślepiające słońce i ciepło a właściwie gorąc wydały się miłe i egzotyczne, przecież u nas w Oulu takie dni zdarzają się niezwykle rzadko, nawet nie każdego roku. Ale po chwili, kiedy oczekiwanie na autobus, który miał nas zawieźć do hali lotniska, przedłużało się, zrobiło mi się słabo i źle. Niektórzy pasażerowie mówili do siebie z uśmiechem – witamy w Hiszpanii – i dodawali dla zobrazowania sytuacji – maniana, maniana – jakby to jedno słowo wprowadzało ich w stan podróżowania, było przepustką nie do zdenerwowania, psioczenia i utyskiwania na południowców ale magicznym biletem który pozwalał na rozpoczęcie wakacyjnych przygód. Pierwszy autobus do którego się nie dopchałam, wypełnił się po brzegi zniecierpliwionymi już pasażerami, jak było widać przygody w dzisiejszych czasach mają swoje wyraźne granice i daty ważności. Zamknęły się drzwi, pojazd stęknął i leniwie ruszył. Nie miałam wody a wokół mnie roztaczała się pustka, rozpalona betonowa pustynia, rozdzierana skowytem silników samolotowych, w dali wznosiły się czarno brązowe wypalone góry.

Autobus objeżdżał prawie całą wyspę. Wpatrzona w marsjański krajobraz czułam, że moje marzenia przygasają lub może przeformowują się stając się marzeniami podstawowymi. Z nieba na ziemię. Teraz pragnę się tylko wydostać z tego dusznego autobusu, wejść do klimatyzowanego, wynajmowanego pokoju, wziąć prysznic, być sama, odpocząć, rozciągnąć się na łóżku, nie musieć nic robić, o niczym myśleć, na chwilę.
Z pół snu wyrywa mnie – Puerto, Puerto seńora – wykrzykiwane przez kierowcę.

Czuję ocean, jest gdzieś blisko, jestem podekscytowana ale tylko przez chwilkę. Ciągnę walizkę pod górę, jest godzina piętnasta, jestem spocona i gorąca. Nikt tu nie mówi po angielsku, ponoć to blisko, mój smartfonik pokazuje że półtora kilometra, krótki spacer.
I ciągnę, w upale, ale kupiłam wodę, agua, zapamiętam, nie było to łatwe, nikt nie zwracał na mnie uwagi, pewnie wyglądam jak turystka, i jestem blada. Blada i spocona, czerwone policzki, to na pewno, może myślą że jestem chora, że przyjechałam tu się wyleczyć, ale nie, to jest takie tempo, po prostu, powolne. Smartfonik nie powiedział, że to pod górę. Nie powiedział również, że o tej porze cień palm jest niewystarczający. Trudno mi zauważyć kwitnące drzewa, dumne bananowce, hibiskusy obsypane czerwonymi mięsistymi kwiatami. Ale zauważam. O, nie! Schody. Nic mnie nie zatrzyma w mojej drodze do szczęścia. Następne. Już dochodzę. Metalowa bramka. Z wszystkich stron wyglądają do mnie egzotyczne kwiaty i rośliny, agawy i potężne juki, ogromne palmy dopełniają tła. Jaszczurki uciekają zaniepokojone ruchem. Wielokolorowe liście, fioletowe, różowe, żółte i pomarańczowe płatki poruszają się z lekkim wiatrem od oceanu. Niektóre z nich opadają na chodniki, wyobrażam sobie, że to specjalnie dla mnie. Idę po nich. Jestem, dotarłam do punku wyjścia.

Miła kobieta na oko trzydzieści lat, wita się – ola,ola – i prowadzi do pokoju. Mówi po hiszpańsku, cały czas nawija, ja w końcu pytam o angielski, ona wyciąga smartfon i pisze, translator mówi do mnie – witam na Teneryfie, to jest twój pokój, łazienka – kobieta pokazuje za siebie – kuchnia, aqui, aqui – dopowiada. Ma na imię Beatrice, w skrócie Bea.
– Brittte – odpowiadam. Patrzę na nią. Błyszczą jej oczy, jest przejęta, ma opaloną twarz, zbrązowiałe ręce, długie włosy, trochę w nieładzie opadają jej na ramiona, pięknie się uśmiecha, onieśmiela mnie ten jej uśmiech z bliska.
– Mam problem – czytam dalej – popsuła się klimatyzacja, jutro przyjadą, naprawić. Przepraszam bardzo. Ale na szczęście nie jest dzisiaj gorąco – kończy pisanie. Podnosi głowę i patrzy się z bezradną miną małej dziewczynki. Podaje mi delikatnie klucz, mówi – bueno, asta luego – wychodzi.
Leżę nago na łóżku, po prysznicu z odsalanej wody, uchyliłam drzwi i okna by wzbudzić powietrze, mój nagrzany słońcem pokój, gorący. Dotykam swoich piersi, gładzę je, jestem odprężona i wilgotna, moje palce wędrują za promieniem słońca, ale jednak jest duszno, wszystko przechodzi, za szybko, wstaję i siadam na łóżku, powietrze nieruchome jakby na coś czekało. Bez tej klimatyzacji, nie wytrzymam tu długo. Patrzę po ścianach, na obraz miejscowego chyba artysty, podłużny kształt jakby ryby wykonany z jakiegoś miejscowego drzewa, przytwierdzony do błękitno białej deski, ciekawe, na szafce naprzeciwko stoi telewizor, wygląda na czynny, duży płaski ekran, czarna dziura obiecująca nie myślenie, obok wygładzony pilot.
Biorę go, jeszcze w Oulu zaczęłam go oglądać, jeden odcinek. Serial, Terror. Myląca nazwa, bo to nie o zamachach tylko o wyprawie arktycznej w tysiąc osiemset którymś. Brytyjczycy. Też się nie mogli dogadać, chociaż dwóch trochę mówiło językiem innuickim. Szukam, jest. Polecał mi go przed wyjazdem Ion, mój przyjaciel z pracy – jak ci będzie za gorąco, to sobie oglądnij, strasznie śmiał się wtedy. Wypowiedz „coś”, a to się stanie.

Pierwszy odcinek był z wieloma retrospekcjami z przeszłości, Londyn, spotkania, żony, pożegnania, nałogi, każdy z bohaterów coś chciał udowodnić lub w jakiś sposób uciec. Na północ płyną dwa statki Erebo… coś tam i Terror. Lodołamacze z tamtych czasów, ciekawa jestem czy nasze czasy też będą tak oceniane za sto lat, ktoś powie – w XXI wieku mieli lodołamacze atomowe, wyobrażacie sobie państwo, takie to były prymitywne czasy-, także płyną dwa lodołamacze parowe, po prostu drewniane statki obite blachą. Płyną na północ, szukają jakiegoś przejścia na przykład zachodniego, południowego to nie bo płyną przecież na północ, może wschodniego, chodzi chyba o jakąś drogę do Azji, interesiki w tle, ludzi jest dużo, marynarze, trochę wojska, lekarze, całą wyprawą rządzi jeden wyniosły kapitan, ma zastępcę, a jest w jakimś konflikcie z kapitanem drugiego statku który starał się o rękę jego córki i dostał odmowę, niby znajomi i wiele przeszli razem ale różnica klas społecznych, chyba.

Włączam odcinek drugi, może choć na chwilę zapomnę o tym gorącu. Jestem spocona a przed chwilą wyszłam spod prysznica, godzina siedemnasta, patrzę na świat zza zasłony. Po półmroku oślepia mnie jasne światło, słońce jeszcze pali w najlepsze, białe ściany domów obok świecą się nierealnie.
Zdaje się, że utknęli w lodzie, ja utknęłam w gorącym pokoju, w jedynym cieniu którym obecnie dysponuję … a właściwie to lód się zamyka, zaraz zamknie, muszą zimować, ale są przygotowani. Nie boją się bieli dookoła, mają zapasy, wyszkoloną załogę ale zdarzają się wypadki, jeden marynarz wpada do lodowatej wody, i po chwili znika w krystalicznej czystej głębi.
Robię stop i idę drugi raz pod zimny prysznic.
Zanurzam się w zimnych strumieniach, wreszcie normalnie się czuję, przez chwilę, czuję rozkosz, wodne krople osiadają na moim ciele, łączą się z sobą i spływają w dół.
No i pojawił się niedźwiedź, wszyscy tak myśleli, próbowali na niego polować, jak na zwykłego niedźwiedzia. Przy okazji polowania na lodzie, postrzelili szamana inuickiego który był z kobietą. Umarł a oni wykopali i rozmrozili duży otwór w lodzie aż do płynnej wody i tam go wrzucili na prośbę kobiety inuitki.
Potem przyszedł on, ale to nie był niedźwiedź. Jak powiedziała inuitka „jest z ciała i z czarów”.
Nazwała go Tuunbaq.

Obudziłam się w nocy, dom oddawał ciepło z dnia, byłam spocona i lepka, strasznie mi się chce pić. Piję wodę z kranu nic nie zdążyłam kupić, dziwnie smakuje, jest odsolona z oceanu, jutro pójdę do sklepu. Ten sam ocean pochłonął tego marynarza, i szamana. Piję jeszcze jedną szklankę. Biorę zimny prysznic, że by zmyć to lepkie paskudztwo ze mnie. Zasypiam.

Budzę się rano zmęczona. Miałam jakieś koszmary. Teraz nie jestem się w stanie skupić. Mogę robić przecież co zechce. Pójdę do sklepu? Kawa w łóżku czy śniadanie?
To ja, Britte – wołam do siebie. W którą stronę nie pójdę nie będzie to ani dobre ani złe. Bo nie mam zamiarów. Robię kawę, z zapasu w kuchni. Ze zdziwieniem zauważam w swojej dłoni pilota.
Gdzieś jeszcze chciałabym dotrzeć a może tak jak oni, z „Terroru” i „Erebusa”, powinnam już tylko ratować swoje życie, karmiąc się wspomnieniami lepszych czasów.
Wiem, co czuje ta Innuitka. Jest sama, wokół niej sami nieznajomi, ludzie z innej kultury, niezrozumiali, nie wiadomo kiedy niebezpieczni. Inuitka nie panuje nad Tuunbaqiem. Ten Tuunbaq zabijający i pożerający dusze może reprezentować to ciągłe nienasycenie, niemożność zatrzymania się, nieuchronność zdarzeń, które i tak doprowadzą do naszych śmierci. Ślepa furia, z którą się rodzimy, oczywista jak oddychanie lub wydalanie. Widzę jej oczami. Obcy ludzie i twarze, niezrozumiały język, presja chwili. Biel. Nieskończona przestrzeń wypełniona białym zimnem. Samotność.
Kamera oddalała się coraz bardziej od uwięzionego w lodzie statku. Widać było jeszcze sylwetki marynarzy i podróżników, ich krzątaninę na pokładzie. Potem biała pustka powiększała się w nieskończoność, aż gdzieś pośrodku ekranu pozostał mały drgający punkcik, parę ciemniejszych, niknących pikseli.

Znalazłam galerię handlową. W międzyczasie info od Beatrice.
Hi, ola Britte, niestety dzisiaj nie przyjadą z ta klimatyzacją, zapewniają, że jutro. Przepraszam. Bea.
Czyli mańiana.
Krążę wśród zimnych półek sklepowych. Czuję się tu bezpiecznie. Chociaż nie jem mięsa przystaję przy mrożonkach albo długich ladach z pokawałkowaną ofertą czyjegoś życia. Oblodzone brzegi lodówek przypominają o strasznym odkryciu na „Terrorze”, zapasy jedzenia, puszki z peklowanym mięsem okazują się coraz bardziej trujące. Podejrzewana jest ołowica, jedzenie wchodzi w rekcję z metalem. Ludziom gniją dziąsła, później wysiadają stawy, mają omamy, tracą siły i umierają.
To i tak sukces bo są już tam drugi rok. Są skazani na to jedzenie. Ludzie w sklepie dookoła mnie, nie są. Paradoks.
Nie muszą przecież tego jeść. A jedzą. Nie muszą walczyć o przetrwanie a płacą za zabijanie, za czyjąś krew. Być może ten lód wywołuje pierwotne instynkty. Wciąga w dalekie krajobrazy, mrozi, porusza DNA naszego pradawnego łowcy.

Szukam mleka sojowego, – Excuse me, soya milk? Nie wiedzą, dochodzi druga pani, tłumaczę – soya, muuu – pokazuję rogi. – Leche? No muu leche, soya leche. Dalej nie wiedzą i zawzięcie dyskutują. Soya, soya – zastanawiają się – si, si soha lecze. Już wiedzą i prowadzą mnie, innuitkę, usmiechają się ciepło i ze zrozumieniem, najwyraźniej wiedzą jak to jest być w samotności.
Z ciężką torba wracam z zakupami. To niedaleko. Koło smoczego drzewa w lewo, potem ulica Hibiskusowa, stąpam po czerwonych kwiatach, kawałek dalej, moje podeszwy przylepiają się do chodnika, aż trudno iść, ta lepiąca substancja spada z palm. Ten odcinek jest pod górę, brnę niczym załoga „Terroru” w świeżo napadanym śniegu. Brak tchu z zimna lub gorąca. Czy Tuunbaq podąża już moim tropem?

W moim apartamencie powitał mnie gorący zaduch. Bea przywiozła stojący wiatrak.
Włączyłam na szóstkę, otwieram drzwi, robi się przeciąg, pierwszy raz. Zimny prysznic i wiatr, co za luksus, patrzę jak Tuunbaq pożera kapitana, głównego dowódcę wyprawy, spotyka go zasłużony los za jego bufonadę. Oto napotyka siłę potężniejszą od siebie, za nic mającą jego wpływy w Londynie, to coś, czego on nie rozumie, zjada mu nogę, przegryza na pół i ciska w tą samą lodową dziurę w którą wrzucono zabitego szamana, w wody zimnego oceanu. Każdy z nas powinien o tym pomyśleć.

Pogryzam kawałki pomarańczy, pysznej i dojrzałej, nie takiej jak u nas, jem kanapkę z plastrem koziego sera. Popijam sokiem z granatu. Oni tymczasem są tam już drugi rok. Wiedzą już, że trzeba zejść na lód i iść, w kierunku lądu. Obozować i iść. Pakują wszystko na szalupy, szalupy będą ciągnęli na płozach. Chcą się jeszcze przed odejściem zabawić, konstruują z brezentu, lin, tkanin całe fantastyczne miasteczko, z karczmą, beczkami z alkoholem i stołami z jedzeniem którego nie będą mogli zabrać. Przebierają się za kobiety, to ciekawe, bo tutaj jest w lutym karnawał i przez tydzień trwa zabawa na mieście, strzelają fajerwerki, jest muzyka a mężczyźni przebierają się za kobiety, kobiety za mężczyzn. Faceci udają pielęgniarki, panny młode, dziwki portowe, tancerki, stateczne panie i kelnerki. Kobiety stają się policjantami, strażakami, papieżami i politykami jak widać na zdjęciach wszyscy dobrze się bawią. Niektórzy mężczyźni wypychają sobie biust i tyłek, kształtują się na nas. Chodzą na wysokich obcasach, próbują.

W Arktyce jest tak samo, część marynarzy Terroru i Erebusa przebrała się za panie. Mieli z sobą maski teatralne, w ogóle mieli za dużo rzeczy, tak jak ja teraz. Po co mi tyle koszulek, i jedna bluza, druga jeszcze cieplejsza, wzięłam rzeczy jak na arktyczną wyprawę, duże buty treki za kostkę, mam lepsze obuwie niż oni sto pięćdziesiąt lat temu. Ha! Czyli postęp cywilizacji zauważalny jest na każdym poziomie.

Ciężko, ale przerywam oglądanie. Dzisiaj piątek idę do miasta. Chciałabym się zabawić. Mam dwa, trzy adresy. Tindera nie ruszam. To znaczy nie wiem do końca tego czy chcę, czy nie. Czuję, że powinnam, ale dlaczego? Moi przyjaciele, rodzina, wszyscy mówili mi przed wyjazdem – dobrej zabawy Britte, to się wyszalejesz, zabawisz – myliło im się, Ibiza i Karaiby nakładały się na Teneryfe, tak jakby to było jednoznaczne, że jak wyspa, palmy i ciepło to się zabawię, że ho, ho. Wkładam sukienkę, lekką, pastelową, nieoczywistą, dosyć krótka na dole marszczona, lekko delikatnie, w biodrach dosyć przylegająca, podkreślająca kształt piersi. Makijaż skromny, ciemny, chcę być trochę tajemnicza i wycofana, chcę być sobą, powiększam oczy, buty pomiędzy ziemią a niebem na średnim obcasie, do tańczenia. Uff. Jeszcze troszkę olejku, perfum mocny ale skromny jakby nieobecny, albo wszechobecny. Jestem gotowa, cała w niepewnościach, idiotycznych myślach i wyobrażeniach. Przypomnieć sobie siebie, oto główne zadanie. Polegać na sobie, wiedzieć coś o sobie. Na zegarku siedemnasta, za wcześnie. Jak pójdę na piechotę to się cała zapocę, moje policzki się zaczerwienią, jak pojadę taksówką to za wcześnie.
Trochę żal przygotowań, trochę zdejmuję, trochę zostawiam. Patrzę jak w przedziwnym miasteczku na lodzie, banda mężczyzn po dwóch latach w Arktyce, bawi się i upija, odgrywa sceny, śpiewa i łapczywie je. Za chwilę kapitan statku Terror przemówi do nich i powie im o konieczności marszu, o konieczności ratowania życia.

Ale teraz się bawią. Są jak moi koledzy z liceum, sprzed wielu lat, na ostatnim party przed zakończeniem szkoły. Wiedzą lub przeczuwają że ta zabawa coś znaczy, coś poważnego, że ta radość i euforia ma swoją już wyznaczoną cenę – rozstanie. Wśród nich jest też człowiek któremu Tuunbaq zerwał kawałek czaszki, ma odkryty mózg ale żyje, teraz przywiązany do noszy postawionych pionowo uczestniczy na swój sposób w imprezie, kolega mu podaje fajkę albo papierosa, żyć nie umierać.
Zbieram się, już po dwudziestej, jest ciepło i przyjemnie. Wieje lekki wiatr od oceanu, ubieram luźniejszą sukienkę, też podkreśla fajnie piersi, miłe podmuchy zadzierają ją i podnoszą, faluję razem z nią, a złowrogi Tuunbaq gdzieś odszedł i tuła się daleko ode mnie w białej pustce. Coraz trudniej mu mnie odnaleźć.

Wybrałam spacer, schodzę w dół, miasto świeci się, w oddali ocean połączył się z ciemnymi chmurami. Słońce zostawiło trochę pomarańczowego światła. Przez chwilę czuję się szczęśliwa. Na placu Chirco dużo ludzi, dzieci, rodziny, ludzie w knajpach, jedzą i piją, głównie piwo.

Smartfonik podpowiada mi, że już blisko. To właściwie jedna ulica z nocnymi klubami, polecana. To tutaj. El casa, pierwszy z nich, duży, jakby stary ogromny dom, kamienica, został przystosowany do knajpy. Jest tu dużo pokoi, korytarze, galerie, na przykład idąc galerią na piętrze zaglądam przez okna do pokoi, siedzą tam ludzie i odwzajemniają spojrzenie, wszyscy mają coś do picia, bar jest w dużej sali, piję coś tam, mam słabą głowę, no dobrze whisky z colą, lodem i cytrynką, stoję i stoję, trochę chodzę. W niektórych pokojach są dwie osoby, albo cztery, nigdy jedna, schodzę na dół, kieruje mną muzyka, duża ciemna sala, światła, głośno, nikt nie tańczy, parę osób stoi, podryguje, może jest za wcześnie, 22, wychodzę, idę do Limbo, to duża miejscówka, jak ją opisują. Tu już jest chyba selekcjoner, jasne oczy, wysoki i potężny, platynowa skóra, podstrzyżona bródka, może potomek Guanczów, błękitnookich, rosłych i silnych. Są też ochroniarze. Tu znacznie więcej ludzi, półmrok, światła, wyjście na otwartą część ze sceną, na której didżej kiwał się otoczony sztucznym dymem. W miejscu do tańczenia, stało paręnaście osób ruszających się w dziwny spowolniony sposób, wokół było dużo niskich stolików i siedzeń głównie pozajmowanych. Muzyka była podawana w wyjątkowej arytmii. Didżej za dużo się nawciągał sztucznej mgły, jestem złośliwa, ale tak się niesamowicie wygina, też jakby nie do swojego grania, jakby w głowie miał inną muzykę. Zwalnia się w rogu, siadam, przez chwilę czuję się wspólnie, za chwilę samotnie. Po dziesięciu minutach przychodzi młody kelner, zamawiam drinka, zombie beach, coś tam i coś tam, z czymś tam, będzie dobre na pewno. Rozglądam się dookoła, ciekawe jak wyglądam, mam wrażenie, że sporo osób patrzy się na mnie, ale to może wrażenie, ja się też patrzę na nich. Pewnie jestem najbladszą osobą w promieniu kilometra, nadrobię to, muzyka się wzmaga, dymy też, o mój drink. Gracias – mówię i się uśmiecham. – Por favor – i się uśmiecha. Warstwy drinka rzeczywiście rozkładowe, zieleń, niebieskości, żółcie i lód, mniam, mniam.

Patrzą oczy, patrzą na różne strony. Didżej ten sam, didżej melancholik, wszyscy rozmawiają, napływają nowi ludzie, oczy brązowe się patrzą, to moje błękitne też patrzą, oczy się przybliżają, ola, ola, nawija po hiszpańsku, nie rozumiem, jestem odporna na czar, jest ode mnie młodszy, – no copriendo, senior – śmieję się, – english, do you speak english, – litle bit, pokito, pokito – mówi dalej po hiszpańsku, i parę słów po angielsku, kilka niemieckich, aaa Finland, zimno, cold, uhuhu, pokazuje jak mu zimno. Musiałabym wypić jeszcze ze trzy takie drinki, albo i lepiej, że by się udało. Aqui, tutaj, Teneryfa warm, good, – patrzy się w oczy, uśmiecha –dance, dance– pokazuje całym ciałem, wtedy właśnie muzyka cichnie, zastępuje ją cichsza, barowa z prawej strony, didżej melancholik schodzi ze sceny, jest mi tutaj chyba najbliższy, rozumiem jego niemoc, – ooo finito, rozkłada ręce mój kanaryjczyk.
Wpół do dwunastej, dopijam drinka, – otel, otel – dopytuje się jeszcze, gdzie mieszkam, – muszę już iść, gracias za towarzystwo. No to się wytańczyłam i zaszalałam, whisky i drink trochę szumią, idę do In Out, to nie brzmi zachęcająco, ale z zewnątrz dochodzi muzyka, wchodzę, po schodach, za dźwiękiem.

W środku tłok, same kobiety, większość ubrana na czarno. Co to jest? Tańczą i śpiewają do słów piosenki. Razem. To wieczór panieński. Są tu młode dziewczyny ale i starsze panie, grube i chude, spokojne i szalone. Piję przy barze, wskakuje w tłum. Tańczę, a one śpiewają. Wyobrażam sobie, że śpiewają o miłości, o rozczarowaniu, ale że nie będzie znowu tak źle. Jesteśmy obok siebie, spocone i radosne. Moje siostry, kobiety, rozumiemy się bez słów, wszystko wiruje, skrzy się, ich śpiew jest coraz mocniejszy, ta siła rozpiera mnie, wznosi, tańczymy w kole, wirujemy, jestem szczęśliwa i wolna.

Nie pamiętam, jak wróciłam, ale oto jestem w moim pokoju, dalej gorącym. Włączam wiatrak, rozwiewa mi włosy. Było fajnie. Zobaczę co w Arktyce, jak oni się bawią, jak się bawią faceci. Bawią się coraz bardziej hucznie, robią sobie kawały, oblewają się dżinem, śpiewają razem, obściskują się, pozakładali maski, ale oto jeden z nich nie bawi się tak dobrze jak inni. To jeden z lekarzy, jest chory i szalony. Polewa naftą albo ginem namioty od tyłu, drewniane skrzynie, konstrukcje z tkanin i kiedy kapitan przerywa zabawę i przemawia donośnym głosem o potrzebie wymarszu i pozostawienia statków, podpala wszystko, zamyka sam siebie w pierścieniu ognia.
Jeszcze bardziej doceniam moje kanaryjskie siostry, które wpuściły mnie do kręgu i niczego nie podpaliły. Marynarze biegają są w potrzasku, yyp, ktoś się pali, lecą płonące szmaty, no faceci to się potrafią zabawić, yyp, a raczej potrafili. I w to wszystko wpada Tuunbaq, yyp, pożera dusze i masakruje ciała, wyłączam, nie jestem, yyp, w nastroju.

Ufff. Nie, nie wypowiem tego słowa, a jednak kac, źle, gorąco, duszno, łeee, to te drinki, tu i ówdzie.
Jestem zmęczona a dopiero się obudziłam, głowa jako pulsar, pędzi w przestrzeni, kawa, błee, woda, błee, sok, sok. Może kawa też, z mlekiem na słodko, o tak, o ła.

Jest ranek, kapitan i załoga oglądają zgliszcza po nocnej zabawie, identyfikują zabitych, niektórzy są spaleni, zbierają osobiste rzeczy. Depczą okopcony śnieg. Ła, moja głowa, muszę się jeszcze położyć. Patrzę na zgliszcza oczami kapitana, rozbita, niewyspana, skacowana i ledwie żywa. Zastanawiam się jak przetrwam ten dzień, chyba uratuje mnie ocean. Jak do niego dotrzeć?

Wentylator nie daje rady, jest coraz bardziej gorąco, jakby ktoś podkręcał co godzinę o jeden stopień, do wysokiej temperatury doszła duszność, wszystko jest jakby mniej wyraźne, może to ten mój kac.
Nie mogę jeść, mogę tylko oglądać, białe przestrzenie mnie uspokajają. Pustka mnie uspokaja. Ciągną te sanie i ciągną, jestem zmęczona od tego ich ciągnięcia. Jeszcze są solidarni z sobą. Osłabionych wsadzają do łodzi i ciągną razem z książkami, zapasami i porcelaną. Wyrzucą to wszystko jak się zmęczą, jak wreszcie zrozumieją swoją rozpaczliwą sytuację i zaczną się pewnie zjadać. Cali faceci, brną we wszystko byle nie uzmysłowić sobie swojego miejsca na świecie, byle na moment nie zracjonalizować niczego. Na razie ciągną i dochodzą do lądu. Nic tam nie ma szaro-czarna przestrzeń wypełniona po horyzont kamieniami.

Już siedemnasta, idę się uleczyć na Playa le Hardin. Podjadę autobusem.
Strasznie duszno, chmury nad głową, jakby dociskały świat do ziemi, klejący się gorąc. Stoję na czarnej, ciepłej plaży, ocean uderza potężnymi falami, toczy czarne kamienie, ciężko jest wejść, wysokie fale zalewają mnie od razu, przewracają, na początku jest strasznie zimno, od przyjazdu byłam przegrzana, potem jest wspaniale. Zachód słońca przynosi smutek, szum oceanu rozmywa go i zabiera ze sobą.

Idę i rozmawiam z cykadami. Noc jest gorąca, to przyszła Calima, powiedziała mi kelnerka z knajpki, w której jadłam po kąpieli. Przyszła znad Sahary, wdarła się dzisiaj nad wyspę i zasnuła wszystko tą niemalże niezauważalną mgiełką. Czyli to nie był kac, to wrażenie pożółcenia świata, tak było i to może trwać całe dnie. Piszę do Bei, co z tą klimą, bo nie wydalam. Klima – Calima. Odpowiada po godzinie akurat wtedy kiedy marynarze narzekają że jest gorąco, skończył się lód, jest arktyczne lato. Będą jutro. Si, si wierzę bo muszę. Wiatrak mieli ciepłe powietrze.
Zasypiam.

Rano pojechałam w góry. Wędruję przez sosnowe lasy. Jestem nad chmurami, świeci ostre słońce, które łagodzi cień drzew. Powietrze w niektórych miejscach stoi, w niektórych można odczuć powiewy znad dalekiego oceanu. Nie myślę, idę ciągle pod górę, wzięłam dużo wody, u nas w górach można znaleźć wiele źródeł, tutaj nie ma ich nigdzie. Wszystko jest nierealne. Jestem w świecie odwrotnym do mojego. W moim jestem pod chmurami, słońce jest czasem ale nie jest specjalnie powiązane z ciepłem i gorącem. Woda z kranu jest źródlana słodka i pyszna, bez oceanicznego posmaku. Jest zielono i są góry ale takie pagórkowate, nie takie jak tutaj, wysuszone i z przepaściami. Tam gdzie żyję, Tuunbaq ma bliżej do mnie, powiedziała bym, że ma po sąsiedzku. Tutaj pojawia się tylko czasem, przygląda mi się przez chwilę z daleka, ryczy bezsilny i odchodzi. Panuję nad nim.

Wspinam się coraz wyżej, opuściłam już las, idę zapyloną ścieżką, jakby wysypaną brązową mąką. Przesuwam się po wulkanicznym krajobrazie, dotarłam do jądra ziemi, wszystko tu wygląda jak po jakiejś straszliwej katastrofie, obca planeta w kolorach czerni i szarości, z dodatkami wyblakłej czerwieni lawowych wycieków. W oddali wznosi się stożek wulkanu Teide. Pierwsze skojarzenia to ryciny Hokusai, góry Fudżi. Dlaczego ja to wszystko zapomniałam, wyparłam się tego, porzuciłam zachwyt na rzecz, czego, właśnie czego … niczego, jakiegoś chorego tkwienia w miejscu. Czy to stało się przez niego … jestem wściekła, nie smutna, nie użalająca się nad sobą, jestem po prostu kurewsko wściekła.

Widzę go, jest daleko, na grani sąsiedniej doliny. Wygląda jakby uciekał, ale przed czym może uciekać potężny Tuunbaq. Za nim unoszą się gwałtowne chmury. Nie to dym, chmury są poniżej. Coś się pali. Wzmógł się wiatr. Obserwuję i nie wiem co robić. Dym gęstnieje, zasnuwa najbliższą dolinę. Już go czuję, kadzidlany zapach, mieszanka spalonych ziół, żywic i sosnowych igieł. Dym pochłonął Tuunbaqa. Muszę coś zrobić, uciekać? To się nie dzieje, wiedziałam, że pali się Gran Canaria, że palą się lasy na południu w Portugalii, Hiszpanii ale tu! Widziałam przed wyjazdem w telewizji ewakuowanych ludzi, płaczących turystów, spalone samochody, pewnie z pasażerami ale ich akuratnie nie pokazywali. Widziałam, patrzyłam, wychodziłam do kuchni po coś do picia i wracałam do niego, mojego męża, zagapionego w telewizor, z kieliszkiem wina albo piwem, oklapłego po pracy, dziwnie zawsze zadowolonego w tym oklapnięciu. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałam, że oklapłego specjalnie i tylko wobec mnie, szczególnie w te dni po wizycie u swojej kochanki. Sto procent w pracy, sto procent rżnięcia mojej bliskiej koleżanki i nie starczało na trzysta procent, nawet dla naszego dziecka góra 20, dla mnie zostawała ta jego głupia mina i zdawkowe odpowiedzi. Zepsuty robot, pięć lat gwarancji i koniec. Krzyczę ze złości. Dymu jest coraz więcej i słyszę ryk Tuunbaqa, zbliża się, ucieka w moim kierunku, czyli las płonie w moją stronę. Muszę też uciekać, może jeszcze w górę, tam nie ma już zupełnie roślinności, nie ma co się palić, ale tam w górę idzie prawie cały dym, uduszę się i będę odcięta, biegnę w dół, drogą którą już znam. Dym podąża za mną, wije się, raz opada, raz jest wysoko nad ziemię. Migają drzewa, trochę ślizgam się na igliwiu, jego grubej warstwie, jakby czekającej na iskrę. Przecinam szutrową drogę, biegnę dalej, zsuwam się, nic nie czuję, modlę się do nie wiadomo czego, żeby ten las się nie zapalił w tej chwili, żeby nie wybuchł strasznym ogniem, jest coraz bardziej duszno i gorąco, w powietrzu unoszą się olejki eteryczne, to wszystko wybuchnie razem ze mną. Skaczę po kamieniach, nie mogę upaść, zwichnięcie, złamanie to byłby wyrok. Coś za mną wyje, wiatr się wzmaga, straszny odgłos połączony z potężnym trzeszczeniem, jakby gonił mnie wściekły olbrzym. Mijam skaliste barranco , może ono na jakiś czas powstrzyma pożar. Jestem cała podrapana, zgubiłam okulary, pić, pije szybko i łapczywie, biegnę wzdłuż wąwozu po drugiej stronie, cały czas w dół, ścieżka odbija, a ja, ja staję i patrzę. Las płonie, ogień przeskakuje górą, wije się jak wąż w różne kierunki, kula ognia uderza na wszystkie strony, pożera tlen. Cała przestrzeń co jakiś czas wybucha, powstrzymując fale ognia, ale na chwilę, na kilka sekund, to coś już mnie zobaczyło, idzie po mnie.

Nie mam sił, jestem automatem, nie czuję ciała które rozpaczliwie chce się uratować. Muszę dobiec do szutrowej drogi, kaszlę, gorący dym jest wszędzie. Pociemniało niebo, wszystko jest w szarym cieniu, odległy Teide znikł zasnuty trującą mgłą. Jest droga, wycie płonącego lasu dogania mnie. Pić, piję w biegu, prawie nie mam już wody. Słyszę helikoptery, są nade mną, ale nie widzę ich, biec, iść, nie mam sił.
Szutrowa droga wije się i zakręca, raz przybliża się do piekła raz się od niego oddala.
Płaczę, nie zdążę. Przepraszam wszystkich za swoją nieuważność, żegnam się z bliskimi, widzę ich jak zatroskani rozkładają ręce, nie mogą mi pomóc, znowu płaczę, nawet on wydaje mi się w tej chwili bliski, trochę biegnę a właściwie to człapię, chwieję się. Nie mogę oddychać, chmury ognia przeskakują z jednej strony drogi na drugą, jakby się bawiły, jakby krzyczały zachrypniętym głosem akuku, widzę cię. Fala ognia zbliża się teraz z obu stron. Jestem wolna, za wolna, łzy wyschły, nie ma już we mnie ani smutku, ani gniewu, ocieram twarz rozmazując sadzę, Płomień mówi do mnie, hipnotyzuje mnie, dym szepcze i otula. Budzi mnie ryk Tuunbaqa, zasłania mnie przed falą ognia, porywa z drogi, wlecze, czuję jego niedźwiedzio ludzkie palce. Zanim pochłonie go ogień i zwalą się na niego pękające drzewa porzuca mnie na poboczu jakiejś asfaltowej drogi … zamykam oczy … na drogę spadają płonące gałęzie … kopuła zamyka się … nie ma powrotu.
Seńorita, seńorita … spocona twarz pochyla się nade mną. Pracują wycieraczki rozcierając szary pył. Na przednią szybę samochodu opada popiół. Powieki zamykają się … seńorita, seńorita

Jestem w swoim pokoju. Klimatyzacja działa. Jest tu zimno. Na ekranie ostatnie sceny. Tuunbaq leży martwy, był ranny, do tego zatruł się zatrutymi członkami załogi. Przeżył tylko jeden człowiek, kapitan statku Terror.
Innuitka go odnajduje.
Jest ranny, traci dłoń, jest porozpruwany. Ona go leczy, do ran wkłada mu jakieś porosty.
Zabiera go do swoich.

Ostatnia scena.
Ekspedycja ratownicza dociera po trzech latach.
Kapitan nie chce wracać. Prosi swoich braci Innuitów, by powiedzieli, że umarł.
Kamera pokazuje jego twarz i coraz bardziej się oddala.
Wznosi się i wznosi ukazując białą pustkę.
Na koniec innuicka osada staje się paroma drgającymi punktami ciemniejszych pikseli.
Wokół jest tylko biel.
I spokój towarzyszący właściwym decyzjom.

Spokój.

Tenerifa, Puerto de la Cruz 2019

[w celach wywrotowych tekst poddany tylko szczątkowej korekcie – red. p. Pudełko]

.

.

.

Jacek Zachodny
urodził się we Wrocławiu w 1969 roku. Absolwent miejscowej Akademii Sztuk Pięknych, studiował również archeologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Zajmuje się instalacją, obiektami, malarstwem, wideo, performance, akcjami w przestrzeni publicznej i projektami społeczno-artystycznymi. Twórca wideo do przedstawień teatralnych, np. Tęczowa Trybuna autorzy: Monika Strzępka i Paweł Demirski. W swojej praktyce często porusza kwestie pamięci, przeszłości i przemijania, ale przede wszystkim interesują go relacje międzyludzkie i międzykulturowe. Część projektów realizuje w podróżach, głównie w Azji. Współpracuje z pismem artystycznym „Rita Baum” i jest autorem książki Elektryka Duszy. Współprowadzi wrocławską galerię ArtBrut, współpracując z artystami z niepełnosprawnością intelektualną i ruchową. Jego prace znajdują się w zbiorach publicznych, w tym Dolnośląskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, Muzem Współczesnego we Wrocławiu i Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie. Swoje prace pokazywał także na Międzynarodowym Biennale Sztuki Mediów WRO; www.jacekzachodny.pl; vimeo.com/jacekzachodny