Aujourd’hui, maman est morte.
Ou peut-être hier, je ne sais pas.

„L’Étranger”, Albert Camus

W drodze do l’Hôpital Eugénie zatrzymywałam się przed znakiem zatopionym w różowej koronie oleandra „Quartier des Étrangers”. W tej dzielnicy Ajaccio słowo cudzoziemiec miało zupełnie inne znaczenie niż to wykrzykiwane na marszach nacjonalistów idących przez Cours Napoleon. Obcy stąd był nietykalny, przynosił wyspie prestiż i pieniądze. Sprowadzał z kontynentu turystów potrzebujących prezentu dla kogoś z wyższych sfer. Znajomego, dla którego deska do krojenia mięsa z wizerunkiem głowy Maura czy ręcznik plażowy z wydrukiem obrysu granic wyspy mogłyby wzbudzić w obdarowanym podejrzenie złego smaku darczyńców. Co innego album „Matisse na Korsyce”. Malarza, który świeżo po ślubie z Amélie Parayre, przybył do Ajaccio, do raju jak mawiał, na zaproszenie siostry małżonki (prowadziła tu pensjonat dla dziewcząt). L’étranger Matisse zajmował z Amelią ostatnie piętro pod dachem różowo-żółtego budynku* tuż za i ponad, bo ulica pnie się w górę, Hospicjum Eugenii (w archiwach tego czasu używano zamiennie słów „hospicjum” i „szpital”). Z małego okienka patrzył na mur ogrodzenia i miejsce, gdzie z pewnością znajdowała się przestrzeń służąca za umieralnię. Hospicjum zasłaniało Matisse’owi widok morza i błękitnych gór po drugiej stronie zatoki.

Kiedy szłam do mojej umierającej podopiecznej, Laetitii, zeskrobywałam paznokciem farbę ze „ściany Matisse’a”. Płaty poczerniałego naskórka muru (jak nazywał ostatnią, zewnętrzną warstwę budynku architekt Ricardo Bofill) były zlepkiem wielu warstw, szarej, białych, różowej i kremowej. Chowałam swoje trofea do papierowej torebki po herbacie z miejscowego sklepu „Carpe Diem”. Le passe-muraille, la passe-muraille, odkrywałam własną metodę na przenikanie przez myśli malarza z Ajaccio: „wszystko świeci, wszystko jest kolorem, wszystko jest jasne”. Boczna elewacja, pozbawiana farby przez grzyb, wodę deszczową z resztek rynny, przechodniów wyciągających rękę po płatki z przeszłości, wyglądała jak gnijąca skóra, której nie pomogą już małe opatrunki. Wszystko było jasne.

Zabranie Laetitii do szpitala pozwoliło mi na wyjście z domowego aresztu, gdzie karmiłam się lekturą malarza Xaviera de Maistre’a, pozbawionego podczas niewoli domowej możliwości malowania. Wierna przewodnikowi w niewoli, de Maistre’owi, zaczęłam należeć do szczęśliwców, błogosławionych malarzy, których miłość do pejzażu prowadziła na samotne spacery (nawet takie, które odbywały się dzięki obrazom). Podczas długich dni uczestniczenia w umieraniu ciała Laetitii (jej mózg był chory od wielu lat przed moim pojawieniem się na Korsyce) jedynie dyscyplina przejęta z Voyage autour de ma chambre pozwoliła mi na notatki, kiedy w gardle piekł mnie odór kału, moczu, gnijącego ciała, wymieszany z zapachem luksusowych perfum z kryształowego flakonu.

Skóra na plecach Laetitii zaczęła odpadać od mięśni kręgosłupa (zwariowana kobieta ufała rodzinie, która zabroniła mi ją obracać wbrew jej woli). Pielęgniarka, członek rodziny staruszki, starannie wycinała nożyczkami i skalpelem płaty skóry i kładła delikatnie, jakby chciała dobrze je wyeksponować, na rozłożonej obok pośladków Laetitii gazie. Proces przypominał rzeźbienie reliefów, cyklu, który Matisse nazwał Nu de dos, dodając numery etapów swoich artystycznych poszukiwań. Piąty etap „nagich pleców” odbywał się przy mnie, w ciemnej sypialni na wpół opustoszałej kamienicy. Moją rolą było odwrócenie uwagi pacjentki od wszystkiego, co działo się z tyłu jej głowy. Patrzyła mi w oczy i opowiadała o mazurkach Chopina, których wykonanie nie sprawiało jej trudności. O sukienkach szytych przez jej babcię i mamę, żeby w rodzinnej restauracji wyglądała jak księżniczka. Ślubna suknia jednak była kupiona. Biała z welonem.

Moi, Yseult
Toi, Tristan;

Ropa wyciekająca z rany brudziła podkłady na prześcieradle. Pod koniec toalety zbierał się worek brudnych opatrunków. Po czym następowało ubieranie w sukienkę i spryskanie staruszki perfumami. Utożsamiałam się z jej bezwładnością, niemocą, starałam się przejąć funkcję jej chorego mózgu.

Je ne suis plus Tristan
Et tu n’es plus Yseult

(Wagner, Tristan et Yseult).

Mieszały się w tych spotkaniach wielka poezja, lamentowanie, podniosłe akordy finałów i lekkie piosenki z dzieciństwa i młodości. Z flakonu kupionego przez męża, pachnącego Łazarza („przybywającego ze skraju odwiecznej otchłani”**) wydobywał się mocny zapach, który w zamkniętym pomieszczeniu łączył się z niewidzialnymi cząsteczkami zmarłego ciała. Stawałam się, mimo wysiłków utrzymania się na nogach, starą Żydówką przysypywaną w rowie ciałami zmarłych. Udawało jej się wyjść spod trupów. Patrząc w oczy egzekutorom, krzyczała: niech was szlag. Niech was szlag, którzy odebraliście mnie dzieciom, okradliście mnie z domu. Wtedy ją rozstrzelali. Patrzył na tę egzekucję właściciel obrazu Le Mur Rose Henri’ego Matisse’a (kolekcja dzieł sztuki żydowskiego przedsiębiorcy Harry’ego Fulda seniora została zagrabiona przez nazistów) oficer SS, kierownik Technicznego Instytutu Zdrowia Waffen-SS Kurt Gerstein, przełamujący mury tajemnicy o ludobójstwie na terenach Polski, Ukrainy i Białorusi (świadek dokumentujący własne zbrodnie wojenne w Bełżcu, Treblince, Sobiborze, odpowiedzialny za „modernizację” sposobu zabijania w komorach gazowych przez używanie cyklonu-B). Gerstein ze względu na rozwiązanie „kwestii żydowskiej” przybył do Lublina w sierpniu 1942, być może odpoczywał po pracy na Theaterstrasse w Stadttheater Lublin (budynku, w którym Niemcy zmienili instalację elektryczną używaną do czasu, kiedy byłam tam tapicerką, powojenne remonty odbywały się w oparciu o dokumentację sporządzoną przez Niemców). Myśl o losach raportu do Watykanu na temat zbrodni przeciw ludności cywilnej, Żydów przede wszystkim, być może przewinęła się u Gersteina w budynku en face teatru, zbudowanym rękami krzyżaków, niewolników z Grunwaldu. Pan Gerstein, poszukujący chrześcijanin, w młodości zachwycony postawą biblijnego proroka Eleazara, nie miał zbyt wiele czasu na kontemplację Różowego muru. Żaden szalony Saul (ani duch zesłany przez Boga*) nie przykuł go do tej ściany. Kawałek płótna z Ajaccio jak La Peau de chagrin dla Raphaëla de Valentin, kurczył się i oddalał, kiedy stawał się zbyt realnym przedstawieniem dostępnego raju. Marzenie o wyobrażeniu Południa odłożył na lepsze czasy, po zakończeniu wojny. W czasie pokoju medyk został umieszczony w celi paryskiego więzienia Cherche-Midi. Tam zawisł na szubienicy.

Grzebanie żywcem w ranie Laetitii trwało do momentu zastępstwa pielęgniarki. Obca spisała protokół, zrobiła zdjęcia rany i zabrano staruszkę do szpitala tuż za ścianą, Hospicjum Eugenii. Z okna pokoju widziałam promenadę Matisse’a, drogę wzdłuż morza prowadzącą na archipelag wysp za Ajaccio. Laetitia cieszyła się na mój widok. Jadła z mojej ręki. Powtarzała, zatrzymuj się tu zawsze, kiedy będziesz tędy przechodzić.

* zwanego wtedy „Villa Della Rocca” (od 2008 „Les Glycines”).
** Le flacon Baudelaire’a.
*** 1. Księga Samuela 18:10-11: „A oto nazajutrz duch, zesłany przez Boga, opanował Saula, który popadł w szał wewnątrz swojego domu. Dawid tymczasem grał na cytrze, tak jak każdego dnia. Saul trzymał w ręku dzidę. I rzucił Saul dzidą, bo myślał: «Przybiję Dawida do ściany». Lecz Dawid dwukrotnie tego uniknął”.

.

.

.

Małgorzata Skałbania
malarka, poetka. Urodziła się w 1965 roku w Tychach. Studiowała malarstwo w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Gdańsku oraz na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom u prof. Jerzego Nowosielskiego). Odbyła staż w De Christelijke Academie voor Beeldende Kunsten w Kampen. Zatrudniona jako plastyczka w lubelskim Teatrze Dramatycznym im. Osterwy, sprzeciwiała się niszczeniu książek, traktowanych jako materiał do scenografii w jednym ze spektakli. Swoje teksty publikuje w kraju i za granicą.