W czarne, 120-litrowe worki sąsiadka pakuje wszystkie nasze ubrania, drobiazgi służące życiu codziennemu, dokumenty, książki. To ponad czterdzieści lat mojego i mojej rodziny życia, które zdeponowane zostało w przedmiotach. Wszystkie rzeczy są stare, zakurzone, czasem pachną stęchlizną, ale pamiętają jeszcze czasy swojej potrzebności i niezbędności. Swetry pamiętają, jak ogrzewały żywe ciała, buty jak chroniły stopy przed błotem, kurzem i mrozem, talerze i garnki napełniały się codziennym jedzeniem koniecznym dla ciał ludzkich, gdy jeszcze żyły, łyżki karmiły czerwone i głodne usta, noże kroiły kotlety i kromki z świeżo pieczonego chleba.

Czasem myślę, że jak odmawia się modlitwy za zmarłych, tak powinno odmawiać się modlitwy za zmarłe podmioty. Odpoczywajcie w pokoju swetry, kapoty, marynarki, koszule, kapcie, szczoteczki do zębów, stare zabawki dziecięce, sandały, kozaki, odpoczywajcie pościele i kołdry, które już nigdy nie ogrzejecie niczyich snów. Bo sprzątanie tych przedmiotów z przeszłości jest jak ponowne grzebanie, jak pogrzeb. To jest grzebanie przeszłości wraz z tymi wszystkimi ubraniami i pustką po ciałach, których już nie ma.

Pogrzeb rzeczy jest smutny, choć nikt nie płacze. Są już bezużyteczne, pamięta się życie z ubraniami, czajnikami, garnkami, grzebieniami, pastami do zębów, szamponami, bielizną, rajstopami, kalesonami, paskami, chustami, z tymi wszystkimi rzeczami, które oplatają codzienność. Pamięta się ludzkie życie, dlatego chce się te przedmioty nie wyrzucić, ale chce się, aby zniknęły z powierzchni ziemi, aby zabrał je ogień.

Chce się, aby te szczątki, ślady przeszłości wymazać, aby żyły już tylko w sercu, ale nie w rzeczach. Pozostawione rzeczy z przeszłości są jak fantomy życia – należały do życia ludzkiego, były jego przedłużeniem, ale gdy ludzi, do których należały, już nie ma, można je tylko zniszczyć. Można również je zostawić, aby niszczały, aby zabrał je czas, gdy przeżyły swoich właścicieli. Ale nowego właściciela już nie znajdą, nikt ich nie przygarnie, jeśli należą do zmarłych.

Czuję w sobie nawet tu, dziesiątki kilometrów od mojego domu, głębokie drżenie na myśl o tym sprzątaniu naszych rzeczy. Rzeczy mojej mamy, ojca, babci i siostry, której rzeczy zostało już najmniej. I jeszcze te moje rzeczy pewnie leżą przemieszane z rzeczami zmarłych. Podzieliły ten sam los. Wyniosłam z domu tylko parę książek, zdjęcia. Niczego nie chciałam, jakby te moje rzeczy należały do domu, a on w tydzień po pogrzebie mojego ojca był tak obcy, tak już nie mój, chłodny, pusty i zimny jak grobowiec. Nie chciałam zabierać z niego moich rzeczy, chciałam je zostawić tam, gdzie były, w tej przeszłości mojego rodzinnego życia.

Poszłam do domu tydzień po pogrzebie i patrzyłam na balkon, gdzie kiedyś siedziała moja babcia. Patrzyłam na nasze jabłonie i jabłka w trawie z taką samą czułością, jakby to byli moi najbliżsi. Bo takie same jabłka leżały co roku w trawie, gdy jeszcze zbierałam je z babcią. Pomyślałam, jak dobrze byłoby ich dotknąć i poczuć chłodną skórkę, jak kiedyś wbić zęby w miąższ, poczuć słodycz soku, tak jak kiedyś. Ale nie zrobiłam tego, przeszłość była już zamknięta, wraz ze śmiercią mojego ojca zatrzasnęły się przede mną drzwi mojego domu. Bo to był tak naprawdę jego dom. On go zbudował. Dla nas. Ale on. Ten dom nie był już mój, bo nie był jego. Nie miałam prawa już tam być. Został ten dom z pustką i śmiercią w środku. I naszymi rzeczami. Z naszą codziennością. Teraz wpadają do worków. Wyniosą je do kontenera. A tak kiedyś dbaliśmy o te rzeczy, tak się cieszyliśmy nowymi nabytkami, jak wszyscy niezbyt bogaci ludzie. Naprawialiśmy, szyliśmy, cerowaliśmy. Szaliki na drutach, swetry. Druty do robótek mamy. Migały te druty w świetle wieczornych żarówek w jesienne dni w kuchni. Chciałabym je znowu zobaczyć, wziąć w dłonie, odnowić tę przeszłość, ale dłonie są bezradne, bo przeszłość zamknęła się boleśnie i raz na zawsze.

Mam poczucie, że ludzkiej śmierci nie da się wyrazić. Nie da się opisać utraty bliskich. Że zalega ona uściskiem w płucach, brakiem oddechu, łomotaniem i bólem serca, zaciśniętą krtanią jest ta ludzka śmierć w nas. Dlatego nie można jej opisać, gdy wejdzie nam głęboko w ciało wstrząsem. Ale można napisać o śmierci ludzkich przedmiotów. Można zrobić pogrzeb przedmiotów. Uprzątnąć rzeczy po zmarłych, mieszkanie, dom. Zrobić to ponowne grzebanie. Grzebanie czasu, który minął, i życia, które minęło.

Dlatego teraz to sprzątanie w domu czuję drżeniem w środku mojego ciała. Jakby się rozpadały we mnie cząsteczki życia, cząstki wspomnień, jakby coś nawracało, szturmowało bramy teraźniejszości, zalewało umysł, jak przez nieszczelne rury wycieka woda.

Znam każde miejsce w moim domu. Tyle razy go sprzątałam, układałam przedmioty, że prawie znam na pamięć miejsca, gdzie one leżą. Pamiętam nawet, gdzie układałam niektóre rzeczy na strychu i pewnie nadal tam są. Mam w sobie mapę mojego domu. Nie idealnie dokładną, ale mam na niej zaznaczone wszystkie najważniejsze chwile z przeszłości i rzeczy z przeszłości.

Teraz sąsiadka sprząta ten dom za mnie. Ja nie mogłam. Bałam się, że niektóre rzeczy obudzą we mnie od nowa najpierw czułość, a potem uwolnią krzyk, który siłą zamknęłam w gardle, i płacz, który śpi pod zaciśniętymi powiekami. Nie, już nigdy więcej nie wejdę do domu.

Dlatego oddelegowałam sąsiadkę do sprzątania domu. Ale i tak myślę, jakich ubrań i rzeczy dotkną jej ręce. Pamiętam to dawne nasze życie i teraz myślę, co właśnie pakowane jest do worka, co właśnie za jakiś czas znajdzie się na śmietniku.

Myślę, że w tych workach jest nasza dawna radość z powodu piękna rzeczy i ubrań. Jest tam nasza duma i spokój z ich posiadania. I są tam nasze historie, które są tak splecione z historią rzeczy, które mieliśmy, że czasem trzeba myśleć o ludziach przez rzeczy i widząc pozostawione rzeczy, myśleć o ludziach. A więc do worka i na śmietnik. To cichy, cichy i możliwy do wytrzymania smutek. Naturalna kolej rzeczy, pogrzeb przedmiotów.

Zacznę od kuchni. Kuchenka jest już brudna od zup i tłuszczu, który wyciekał z patelni, gdy palił się na rozgrzanym palniku. W kuchence elektrycznej ojciec robił sobie często pieczeń z kurczaka. Smażył udka w szklanym naczyniu, jak mi mówił przez telefon. Wcześniej solił i posypywał przyprawami. Kiedyś takie upiekł, gdy przyjechałam. Może przed rokiem i podał mi z radością na talerzu. A jedz, pewnie jesteś głodna. Ja? Ja nie jestem głodny. – sam wymawiał się przed ich jedzeniem, bo chciał, aby więcej zostało dla mnie. Talerz położył na gazetach, który zastępowały dawniej leżącą zawsze na stole ceratę. W tle tykał zegar z namalowanym na tarczy Chrystusem, który ojciec kupił gdzieś na targu. Jakieś pół roku przed jego śmiercią zegar przestał tykać. Ojciec patrzył na ten zegar z niepokojem. – Patrz, stanął – żalił się. Ale baterii już nie wymienił. Tak miał pod koniec życia, że już nie płacił rachunków za wodę, prąd, śmieci. Nie reperował też rzeczy, które się zepsuły, i nie kupował nowych. Zepsuło się, to naprawię, za tydzień, za miesiąc, pojadę tam czy tam i naprawię, mówił mi, potem wszystko było tak, jak było, zepsuty termostat w lodówce, nie zapłacone rachunki, przebite koło u samochodu, pęknięta gdzieś rura, przez którą wyciekła woda. Może czuł ten zbliżający się kres, może jego nagła dla niego i dla mnie starość, która była już dla mnie widoczna w sposobie jego chodzenia i przygarbionych nagle plecach odbierała mu gwałtownie siły. Nic nie mówił, nie narzekał, nie chciał iść do lekarza. Raz mi powiedział po śmierci swojego przyjaciela, ja już i tak za długo żyje, zabolało i mnie, i pewnie jego, tylko nie wiem, czy nie czuł się już zmęczony swoim długim życiem, czy jeszcze chciało mu się żyć, czy tylko prowokował swoją śmierć, bo zawsze go omijała, bo zawsze wierzył w swoje siły. Naprawię, pojadę do miasta, zapewniał. Może i siebie też tak zapewniał, nie tylko mnie.

Zacznę od kuchni. W szafce wiszącej po lewej stronie od wejścia były książki mamy i zeszyty z przepisami kucharskimi. Nawet książka kucharska, którą kiedyś kupiłam. Ale przede wszystkim te przepisy mamy, które w zeszycie z czarną okładką zaraz po swoim ślubie zaczęła starannie zapisywać. Przepisy z gazet też czasem wycinała i przyklejała do zeszytu. Czasem brała je od koleżanek. Gruby zeszyt był poznaczony cały jej pismem. Z niektórych przepisów, tych na oryginalne potrawy, nigdy nie skorzystała, bo jej mąż lubił tradycyjną kuchnię. Ot, schabowy, ziemniaki i kapusta lub buraczki. To, co każda zwykła gospodyni domowa umie zrobić. Tylko że moja mama po ślubie nie chciała być zwykła, chciała być przykładna, wzorowa, idealna. Może stąd te przepisy kucharskie, którymi zastąpiła swoje wiersze, które w dzieciństwie już pisała i które wyrzuciła, bo nie uważała ich za dobre, a i tak tam nie miałaby komu ich pokazać, aby docenili, zrozumieli, oniemieli z zachwytu nad talentem mojej mamy, która, jak wszystkie kobiety na wsi, mogła zostać tylko domową gospodynią, choćby miała w sobie cicho ukrywany talent literacki. Więc moja mama zaraz po ślubie nauczyła się pisać książki kucharskiej, aby przydała się jej do roli przykładnej żony, w której planowała odnaleźć się równie idealnie jak wcześniej w literaturze. Tej roli nie mogła wyrzucić i spalić, gdyby jej się nie podobała, tak jak wierszy. Ta rola była już z nią na zawsze, czy do niej pasowała, czy nie, i czy była z nią szczęśliwa, czy nie.

Grochówka, rosół, ciasto drożdżowe, pomidorówka, schabowy, już wymieniany, kapuśniak. To był zestaw słów, z których w kuchni pisała nad garnkami swoje poezje.

W szufladach leżały na samym dole leki, wyżej dokumenty, które mama segregowała latami w kopertach, potem taty pieczątka z pracy i zeszyty do umów, niżej w tej środkowej mamy druty do robienia swetrów i szpulki z nićmi, jej metr krawiecki, kordonki i szydełka. Na tych drutach zrobiłam ściegiem „ryżowym”, jak mnie nauczyła mama, kolorowy, szeroki szal na zimę, który potem powędrował do koleżanki, bo mi się wydawał zbyt ekstrawagancki, a bałam się za bardzo wyróżniać, bo i tak byłam odmieńcem w tamtej społeczności. Chciałam być taka sama, a byłam inna, chciałam się wtopić w tłum, a wyróżniałam się. Nawet gdy byłam ładnie ubrana, wydawało mi się, że brzydko, nawet gdy starałam się nie rzucać w oczy, jakoś się odróżniałam od innych i ktoś mnie świdrował spojrzeniem. Nie wiem, czy z powodu mojego biednego na ogół ubioru, czy niepewności w sposobie poruszania się, czy usilnego garbienia się, jakbym chciała zniknąć z pola widzenia ludziom i to zwracało ich uwagę. Nie wiem, czym się wyróżniałam, ale zawsze czułam na sobie to krytyczne i przenikliwe spojrzenie ludzi, co mnie konfundowało, bo naprawdę jedyną moją ambicją było być jak inni, po prostu nikomu się w oczy nie rzucać.

W szufladzie były też szablony mamy do szycia, bo była krawcową. Rzadko wyciągała te szablony. Ale czasem obiecała coś uszyć, na zlecenia sąsiadek czy dla naszej rodziny. Wtedy w domu była nerwowa atmosfera, bo mama rozkładała szablony i musiała liczyć i skupić się, a my jej wszyscy wtedy nagle przeszkadzaliśmy, bo paplaliśmy jej nad uszami. A to babcia czegoś chciała, a to ja, to tato wpadał z czymś do kuchni. I mama nie miała spokoju, aby liczyć, szyć i kroić. Maszyna do szycia była otwarta. Igła pracowała po materiale, ja siedziałam już cicho, bo widziałam zaciśnięte usta mamy ze skupienia i zdenerwowania, żeby nie zepsuć materiału i żeby wszystko udało się dobrze uszyć.

Teraz maszyna stoi w kącie sypialni i pewnie już dawno zardzewiała. Jest ciężka i paru ludzi będzie musiało ją wyrzucać na śmietnik. Stare motki z wełną leżą na dnie szafy. Jeszcze mama przed chorobą przędła wełnę i zwijała ją w motki, potem odłożyła na później, ale później już nie było. Motki z wełną leżą pewnie zatęchłe i pokryte pleśnią. Już nigdy nie będzie z nich swetrów i nawet nie ma już ich dla kogo robić. Ja noszę swetry ze sklepu i już się w nich od innych nie odróżniam.

Szuflady w kuchni trzeba opróżnić i wyrzucić dokumenty, pieczątkę ojca wyrzucić, której używał do pracy i której nie wolno mi było ruszać, z napisem zakład murarski, mistrz murarski taki i taki, z jego imieniem i nazwiskiem. Już niczego nie pomuruje, jego ręce zostały spalone, mamy były sine w trumnie od kroplówek. Już nie takie to były ręce, którymi szyła nam ubrania i robiła swetry.

Opróżnić również szafki ze starych kasz, mąk, przypraw, cukru waniliowego do ciasta, proszków do pieczenia, kaw zbożowych, herbat, młynków do kawy, ze starych talerzy, na których porcelanie pamiętam paski i wzorki, ze szklanek, kubków, z których jeden miał nawet napisane moje imię. Do worka i na śmietnik. Motki, druty mamy, szpulki, nici, szydełka zardzewiałe i popleśniałe. Do worka i na śmietnik. Dokumenty z naszego życia, już nieważne, które układała mama w kopertach. Do worka i na śmietnik. Nieważne i przeterminowane. Do worka i na śmietnik.

Z mojego pokoju stare ciuchy. Tę sukienkę czarną z koronką, którą mama mi uszyła na studniówkę i starą kurtkę bordową z futerkiem, już niemodną. I bluzki, i stare już za małe swetry, i wypłowiałe spódnice. Do worka i na śmietnik. Koszulki nocne, które szyła mi mama z różowymi kwiatkami z flaneli. Już pewnie też zatęchłe i za małe, i wypłowiałe. Do worka i na śmietnik.

Stare meble, stary telewizor, z którego się tak cieszyliśmy, bo to był nasz pierwszy telewizor, potem nieustannie już śnieżył, potem została tylko fonia, ale żal nam było go wyrzucać; i stary mój komputer, który miałam jako jedna z nielicznych ludzi na studiach i robiłam na nim, słuchając przy tym płyty Kate Bush, The sensual World, całkiem dobre grafiki w photoshopie, gdy mało kto jeszcze o nim słyszał. Siedziałam przed monitorem komputera, sama w ostatni dzień roku nie wiem już którego, bo lubiłam samotność. Nie byłam w domu na święta, nie byłam nigdzie na święta, ale myślałam o nich, o wszystkich ludziach, których kochałam i słuchałam: Give me deeper understanding, jak śpiewała Kate Bush. Było pięknie i uroczyście, wiedziałam, że mogę siedzieć przy tym monitorze, a oni wszyscy, gdzieś są i też myślą o mnie.

Teraz moja samotność jest tylko tym, czym jest. Byciem samemu, nieobecnością ludzi. Kiedyś była świadomością ich obecności w moim życiu i potrzebą trzymania się na bezpieczny dystans od wszystkiego, co nie było moim tylko światem.

Ten komputer, prezent od mojego ojca, już od dawna zepsuty, również na śmietnik.

Kremy do golenia mojego ojca, którymi na każde święta go obdarowywałam, i jego kubek do golenia i ten sam przez lata pędzel do golenia również na śmietnik. Grzebienie z resztką włosów i pościele wypocone i jeszcze ciepłe prawie. Stare kremy moje i mamy i stare szampony i farby do włosów, które stoją od lat w łazience. Wszystko to do worka i na śmietnik.

Moje książki, które pobieżnie wybrałam, już niepotrzebne zeszyty do nauki i podręczniki. Na śmietnik. Jeszcze z sypialni rzeczy mamy, których ojciec nie tknął nawet po jej śmierci, jej płaszcze, suknie, torebki, bieliznę, apaszki, chustki ciepłe na zimę i czapki moherowe, z których tak się teraz można śmiać, ale wtedy tylko takie były w mieście. Stary kożuch mamy, który zawsze zakładała, gdy były srogie zimy i gdy szliśmy w wigilię na pasterkę, i jej lekkie sukienki, i te jej buty wszystkie na każdą porę roku, i stare obrączki rodziców, już zaśniedziałe, których nie zakładali, bo mieli zbyt stare na te obrączki już palce i zbyt spracowane dłonie. To wszystko też do worka i na śmietnik.

I jeszcze torebkę mamy, taką beżową, która kiedyś mi się wydawała taka elegancka, że też taką chciałam mieć, a teraz pewnie gdzieś leży zakurzona w kącie. I stare zdjęcia rentgenowskie, na których widać nasze kości, z bielą ciał, których już nie ma. I stare gazety, które kolekcjonowała mama i ukrywała w łóżku, aby ojciec nie wyrzucił. Takie kolorowe pisma dla kobiet, które zawsze mówiła, że przeczyta, ale potem, w trakcie choroby już nie była w stanie czytać, tylko żyła w swoim połamanym świecie. Też na śmietnik te pisma, już wyblakłe. I jeszcze pewnie leży na stole cukier i kawa, i czajnik ojca, w którym gotował wodę na tę kawę i której pewnie nie zdążył zużyć, też wyrzucić do worka, bo po co komu kawa po zmarłym.

I jeszcze płaszcze i stare ciuchy po babci, których z kolei nie ruszała moja mama po śmierci swojej matki. Jej stare spódnice, już cerowane pewnie swetry. Fartuchy, które zakładała do gotowania obiadu i które nasiąkły zapachem jej dłoni. Też do worka i też na śmietnik. I stare okulary, które siedziały na nosach, stare czapki, które chroniły głowy. Też do worka i na śmietnik.

Ubrania ojca, te koszule, które tyle razy mu prasowałam, i sukienki, i garsonki mamy, które sama sobie szyła, i te najładniejsze buty jej, bo zawsze przez lata miała te same buty na lato, takie na obcasie, w których tak zgrabnie wyglądała. Wszystko to do worka i na śmietnik.

Wszystko to do worka i na śmietnik. To życie nasze. Wszystko to do worka i na śmietnik.
Po tygodniu dzwoni do mnie pijany syn sąsiadki, która miała sprzątać dom, krzyczy przez telefon: ja ci gówna po ojcu i matce sprzątam, gówna! Krzyczy długo mi do słuchawki. Boli. Drę się na niego, ile się da, aby ten ból zagłuszyć o szacunku do ojca i matki, i żeby spierdalał, jak mu się praca nie podoba. Boli nadal. Chciałabym te rzeczy po nas pogrzebać sama, jak najdroższe ciało. Pogrzebać nasze wspólne życie.

Teraz to już gówno? Bo umarliśmy wszyscy? A co będzie z wami, gdy umrzecie i rzeczami po was?

.

.

.

Monika Bakalarz
doktor filozofii. Specjalistka od licznych powrotów do rzeczy, które przeminęły. Lubi pejzaże rodem z filmów Tarkowskiego oraz dobrą muzykę. Mieszka z kotką Fridą w Wałbrzychu.