W któryś z ostatnich dni września zadzwoniła do mnie Ula i powiedziała, że na inauguracji roku akademickiego we Wrocławiu będzie premier Morawiecki. Kiedy zapytała, czy wezmę udział w proteście podczas jego wystąpienia, nie miałem wątpliwości. Od sierpnia jak wszyscy byłem świadkiem nieludzkiego postępowania władz polskich wobec uchodźców.

Dlaczego teraz o tym piszę? Bo sytuacja na granicy od tamtej pory doszła do upiornej eskalacji. Bo kolejni ludzie umierają (dziś, 13 listopada, usłyszałem o śmierci 20-letniego Syryjczyka). Bo władze polskie używają demagogii, wzbudzając lęk przed tzw. wojną hybrydową, „znieważaniem świętej granicy” i nawet urojoną wojną światową. Bo zamiast gasić pożar, tylko go rozdmuchują. Odrzucają humanitaryzm i prawo międzynarodowe. Zamiast tego grają w brudną grę Łukaszenki. Jak faszysta z faszystą – kosztem życia ludzi.

Wróćmy do zdarzenia w trakcie inauguracji roku akademickiego. Przyjechałem autem prosto z Wałbrzycha i miałem kłopot z zaparkowaniem, w związku z tym pojawiłem się przed gmachem głównym uniwersytetu w ostatniej chwili. Gdy zamierzałem wejść, zatrzymał mnie ochroniarz z informacją, że teraz wchodzi premier. Wtedy dostrzegłem go w grupie ludzi zmierzających do kunsztownych drzwi bramy. Znajomi profesorowie z filologii Ula Glensk, Wojtek Browarny i Paweł Mackiewicz byli już w środku. Mieli ze sobą schowany transparent z białego materiału, na którym napisali wcześniej: „Morawiecki, nie zabijaj uchodźców”. Uroczystość miała się odbyć w reprezentacyjnej sali Oratorium Marianum. Przybyli przedstawiciele władz państwa, poza Morawieckim minister prezydencki, władze województwa i miasta, rektorzy wrocławskich uczelni, posłowie, posłanki. W pierwszym rzędzie dostrzegłem prezydenta Sutryka, bardziej z tyłu Bogdana Zdrojewskiego z żoną. Siadłem koło trójki profesorstwa. Zaczęły się przemówienia. Mówiono o wspólnocie akademickiej. Z zewnątrz dotarły do nas niewyraźne okrzyki grupy protestujących. Okazało się, że to protestują studenci i pracownicy. Zapytałem Ulę o transparent, miała go pod bluzką. W końcu do mównicy podszedł Morawiecki. Ula wyjęła transparent i ruszyła do przodu, a za nią Wojtek i Paweł. W pierwszym rzędzie siedział ochroniarz i gdy tylko zobaczył transparent, złapał za materiał. Ula starała się mu wyrwać, za nią napierali Wojtek i Paweł. Zrobiło się zamieszanie i Morawiecki chyba przestał przemawiać. Stanąłem przodem do publiczności i zacząłem podniesionym głosem przemawiać, że żadna wspólnota, nie tylko akademicka, nie może opierać się na nieetycznych podstawach i że wobec tego, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej to hańba dla naszego uniwersytetu, że gości człowieka odpowiedzialnego za śmierć uchodźców i że ten człowiek stanie kiedyś przed trybunałem stanu. Podobno moi koledzy i koleżanka też przemawiali, ale byłem pod wpływem zbyt silnych emocji, by ich słyszeć. W tym czasie stał już koło mnie policjant w cywilu i starał się mnie perswazją nakłonić do opuszczenia sali. Był bardzo kulturalny. Jak się później dowiedziałem, był z policji kryminalnej na osławionej Trzemeskiej. Publiczność pozostała raczej obojętna na nasze wystąpienie. Możliwe, że ludzie nie zrozumieli do końca, co się dzieje. Wszystko odbywało się bardzo szybko.

Zostałem wyprowadzony czy też właściwie wyszedłem w asyście policji. Na korytarzu wylegitymowano mnie. Zobaczyłem, jak Ula i Wojtek wraz z rektorem Wiszewskim wchodzą po głównych schodach na pierwsze piętro. Zmartwiło mnie to, że pozostaję w rękach policji. Obawiałem się, że trafię na komisariat. Ale kryminalni w cywilu podtrzymywali mnie na duchu, pewnie nie przywykli do zatrzymywania wykładowców akademickich. Gdy dowiedzieli się, że pracuję tu na uniwersytecie, zgodzili się, bym dołączył do rektora oraz kolegi i koleżanki. Dostałem z powrotem dowód osobisty i trafiłem do gabinetu rektora. Tu sytuacja odwróciła się diametralnie. Rektor rozpoczął negocjacje z policją, byśmy mogli opuścić budynek jako wolni ludzie i że jesteśmy pod jego opieką, jako naszym zwierzchnikiem. Trwało to przynajmniej kwadrans. Jeśli się nie mylę, w negocjacjach brał udział komendant wojewódzki policji. Zakończyły się sukcesem. Spisano naszą trójkę, po czym policja opuściła gabinet, a rektor w todze i łańcuchu odprowadził nas do windy, a gdy zjechaliśmy na dół, aż do samych drzwi na tyłach gmachu głównego uniwersytetu. W moich oczach był to wyjątkowy gest ze strony Przemysława Wiszewskiego. Bardzo to doceniłem.

Nie uszliśmy daleko, gdy dogonił nas bodajże pracownik uniwersytetu. Krzyknął, że premier chce z nami rozmawiać. To było drugi szok tego dnia. Bo samo przerwanie uroczystości „na wariata”, na własnej uczelni, przed zwierzchnikami i wśród oficjeli, to był potężny skok adrenaliny i to nie mogło odbyć się bez olbrzymiego stresu. No cóż, sami chcieliśmy. Zawróciliśmy i wjechaliśmy z powrotem windą, a potem prosto do gabinetu rektora. Usiedliśmy. Profesor Wiszewski zaproponował nam coś do picia. Zaraz ogłoszono wejście premiera i Morawiecki wszedł ze współpracownikami. Kiedy usiadł, zapytał nas, co byśmy zrobili na jego miejscu. Zaczęła chyba Ula, mówiąc o nieludzkich praktykach na granicy. Powiedziałem, że trzeba dopuścić na granicę Polski Czerwony Krzyż i że trzeba umożliwić pomoc organizacji pozarządowych. Ula powiedziała, że znała ojca premiera i że on by nie godził się na obecne działania władzy. Morawiecki nie chciał, by wspominać jego ojca. Mówił, że postępuje zgodnie z postawą chrześcijańską, chroniąc na pierwszym miejscu Polaków i że to brudna gra Łukaszenki. Powiedziałem na to, żebyśmy nie grali w brudne gry Łukaszenki. Powiedzieliśmy też, że Polska łamie konwencje międzynarodowe, w tym konwencję genewską, i że to bezprawie. Premier odpowiedział pytaniem – mam wrażenie, że cynicznie – którą z konwencji genewskich? Nie byliśmy przygotowani i nie podaliśmy poprawnej odpowiedzi. Ale czy tu chodziło o numer konwencji? Nie, tu chodziło o to, że ludzie na granicy umierają i to z powodu opresji polskiej straży granicznej.

Poprosiłem go na końcu, by obiecał, że tam już nie będzie więcej śmierci. Powiedział jakoś tak: zrobię, co będę mógł. Wierzyłem, że coś w nim poruszę. Byłem naiwny. To, co dzieje się aktualnie, obnaża cynizm, perfidię i okrucieństwo jego obozu politycznego. Od tamtej pory w lasach i bagnach Podlasia zginęło wielu ludzi. Oficjalne statystyki mówią o pojedynczych (odnalezionych) ofiarach, ale trudno temu ufać w sytuacji stanu wyjątkowego. Bardziej prawdopodobne są dziesiątki, jeśli nie setki ofiar śmiertelnych. Powtarza się fatum tego kraju. W tych samych lasach ponad siedemdziesiąt lat temu ukrywali się i ginęli inni ludzie, za narodowość i swą Obcość skazani na zagładę. I też wtedy większość była wobec tego obojętna.

Marcin Czerwiński

Grafika: Tomasz Bohajedyn