L.

Liese, jej matka była bardzo złośliwą poetką, dostała imię po krowie, była dwanaście lat starsza i co wieczór przypalała tofu. Jej mieszkanie śmierdziało kotem i mlekiem sojowym. Co wieczór nacierała mnie ziołowymi maściami, znosiła ze strychu trzy opasłe tomy jakiegoś guru z Indii i zaganiała do łóżka.
W małym, żółtym notatniku prowadziła statystykę orgazmów.

– Włączywszy dzisiejszy wieczór wisisz mi jedenaście – mówiła trzymając ołówek w dłoni i ocierając usta. Wzruszałem ramionami i obracałem się na bok. Włączywszy dzisiejszy wieczór Liese ani razu nie szczytowała. To już prawie dwa miesiące. Przyznaję, nie jestem najlepszy w łóżku i jestem dość przeciętnych rozmiarów, ale wina nie mogła leżeć wyłącznie po mojej stronie. Liese miała nierówno pod sufitem. Od dziesięciu lat odwiedzała psychiatrę, nadużywała marihuany i próbowała namówić kasę chorych na terapię kognitywno-behawioralną. Piła niemal tyle co ja, ale zabraniała mi wnosić piwa do sypialni. Jej sypialnia to ciasna, mała antresolka, do której trzeba było wspinać się po drabinie. Było tam zdecydowanie zbyt gorąco. Całe to pomieszczenie cuchnęło trawą, którą hodowała w małej pakamerze na dole. Pociłem się i swędziała mnie skóra. Usiłowałem zasnąć i czekałem aż ta relacja umrze śmiercią naturalną. Wdawanie się w dyskusje byłoby zbyt wyczerpujące. Musiałem wytrzymać bez piwa do rana.

.
.
.

Oddział chorób wewnętrznych

Kilka dni później wylądowałem w szpitalu. Zawieźli mnie na oddział chorób wewnętrznych, wsadzili mi szlauch w usta, drugi szlauch w dupę i położyli na sali obok faceta, który umierał. Misza miał dwadzieścia trzy lata, brzuch pełen wody i żadnych nerek czy wątroby. Zaraz dokooptowali nam dwóch kolejnych. Pierwszy nazywał się Volker i był człowiekiem kultury. Drugi, Krause podawał się za globtrotera i nalegał by telewizor nastawiony był na National Geographic. Volker nieubłaganie obstawał za operą. Miszy było wszystko jedno. Facet umierał po rosyjsku, coś w stylu Turgieniewa, i ani razu nie spojrzał na wielką, pięćdziesięciocalową plazmę zawieszoną na ścianie. Potem go wywieźli… Po tygodniu badań zdiagnozowano u mnie zapalenie przełyku i żołądka, powtórzono procedurę ze szlauchami, przepisano jakieś krople na przeczyszczenie i odesłano do domu. Agencja pracy ZAG przysłała mi wypowiedzenie. Liese nie była zadowolona. Pozostało mi zwiesić głowę i udać się do urzędu pracy.

.
.
.

Cieć

To już druga noc z rzędu jak użeram się z obnażonymi spaślakami, którzy wybiegają z łóżka i grożą mi pięściami. Ktoś z dziennej zmiany nieźle coś popierdolił i teraz zostałem z tą trójką gości, która jakimś sposobem zameldowała się w hotelu w ciągu dnia i zostawiła bagaże w pokojach, które później zostały wydane podwójnie.

Pierwsze co należało zrobić, to odzyskać bagaże. W pierwszym pokoju zastałem chorobliwie otyłego Polaka, kierowcę Flixbusa, który według systemu powinien zameldować się dopiero w południe. W drugim Araba, który wymachiwał rękoma. Schowałem się za winklem i czekałem aż ochłonie. Krzyknąłem, że jestem z hotelu, że nastąpił błąd i że przyszedłem po plecak i walizkę, które powinny stać przy jednym z łóżek. Nic z tego nie wyszło. Minęło trzydzieści minut, zanim facet zadzwonił na recepcję i oznajmił, że plecak i walizka się znalazły. To jeden problem mniej. Teraz należało znaleźć jakiś wolny pokój. Jeden jest. Więc jednego Niemca mam z głowy. Ale nie mam nic dla tej pary, która właśnie zaczęła się obściskiwać w holu. To znaczy mam według systemu, ale Opera to bardzo kiepski system. Po wyrobieniu karty i zajrzeniu do środka okazuje się, że śpi tam trzech pijanych Rumunów. To pewnie ktoś z rodziny Gabor, która kilka dni temu dostała zakaz wjazdu. Z Rumunami w ogóle jest dużo zabawy. W zeszłym tygodniu pili do siódmej i chcieli bić się z ekipą kulturystów z Holandii, którzy przyjechali tu na jakiś zlot. Innym razem pojawia się Węgier, który nie mówi ani słowa po niemiecku, ani po angielsku, zaczyna ściągać kurtkę, prężyć się i znów zaciskać pięści, bo rejestracja idzie mi zbyt wolno. Próbuję mu wytłumaczyć, że nie zostałem porządnie przeszkolony. Na pierwsze pięć nocy ściągnięto tu dwóch siwych starców w wieku emerytalnym, których praca sprowadzała się do picia kawy i podkradania jedzenia z lodówki. Tak to wyglądało w Ibisie w miejscowości Taucha. Spokojnie. To nic w porównaniu z hotelem Days INN w centrum Lipska. To budynek, który pamięta lata dwudzieste, posiada piwnicę, która przywodzi na myśl Lśnienie i windę, do której nie należy wsiadać w pojedynkę. Napędzana jest bardzo archaicznym silnikiem. Powiedziałbym wam coś więcej, ale nie znam się na silnikach. Nie znam się prawie na niczym. Pole mojej ekspertyzy jest bardzo ograniczone. 

.
.
.

Ekshumacja

Przyjechaliśmy z matką do Łodzi. Mieliśmy zamiar ekshumować jej ojca, co było równoznaczne z wykopaniem jego szczątków, skremowaniem i ponownym pochówkiem we Wrocławiu. Cmentarz w Łodzi był w opłakanym stanie. Teren stał w wodzie, a groby rozpadały się i gniły. Sprawiało to dosyć ponure wrażenie.

Ciekawie zaczyna robić się, gdy trzech grabarzy chwyta za łopaty i bierze się za kopanie. Przyglądając się ich z początku nieśmiałym ruchom, zastanawiam się czy są to ludzie najmowani na specjalne okazje, czy zamiast wyciągać na co dzień wkładają ludzi do ziemi. Tak czy inaczej, ich ruchy nabierają na zręczności i nie mija dobrych pięć minut nim zaczynają wiązać przekleństwa z zadziwiającą finezją. Moja oburzona matka przykłada mi nos do ucha i też dorzuca coś od siebie. Stoimy z boku i patrzymy po sobie; groby gniją i pada deszcz. Mija trzydzieści minut, gdy szpadel uderza w wierzch trumny (lub raczej jej resztki), a w nozdrza uderza nas smród. Ale to nie trup, to gazy ziemne. Potem pojawia się pierwszy but, chwilę później kawałek stopy. Jeden z grabarzy chwyta go palcami i kładzie na niebieską plandekę rozłożoną obok rozkopanego grobu. Następne atrakcje to obojczyk, kawałek żebra, fragment czaszki. Jest tego naprawdę niewiele. został kawałek marynarki, kawałek koszuli. Stan obu butów jest nienaganny. Leży to teraz wszystko na plandece, obwinięte w jakieś szmaty. Następnie pojawia się sanepid. Pojawia się szef zakładu pogrzebowego z autem i otwartą przyczepą. Pani z sanepidu spogląda na szczątki na plandece i łapie się za głowę. Przyczepka – mówi – powinna być szczelnie zamknięta. Nie puszczę tego tak. Grabarze jak na hejnał, jak jeden mąż, spluwają na ziemię. Matka znów przykłada mi nos do ucha. Szef zakładu odciąga panią z sanepidu na bok. Nie wiem czy chodziło o łapówkę, czy o dodatkowa kasę, ani kto z kim był w zmowie, ale cała ta procedura przyprawiała nas o bóle głowy. Myślę, że można nazwać ją groteskową. Zwłaszcza w kontraście do pompy, na którą znów sobie pozwolimy podczas ceremonii pochówku w przyszłym tygodniu.

Victor Ficnerski

.

Victor Ficnerski
ur. 1990 w Berlinie. Publikował m.in. w „Wyspie”, „Fabulariach”, „EleWatorze”, „Afroncie”, „Arteriach”, „Cegle”, „Czasie literatury”. Jego opowiadanie zawarte zostało w książce Dzieci wolności. Antologia przełomu. Obecnie przebywa w Lipsku.