Współczesna arystokracja

Dzień przed Wigilią zaszedłem do Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej im. Tadeusza Mikulskiego, Wrocław, Rynek 58. Już miałem udać się do szatni, a tu na obudowie grzejnika, na drugim piętrze zauważyłem kilka porzuconych książek. Było jasne, że ktoś chce mnie zachęcić do czytania. Po minucie zastanowienia dokonałem wyboru między Aleksandrem Dumas’em a Stefanem Żeromskim. Dwa tomy Józefa Balsamo, pożółkłe ze starości, trafiły do mojej teczki.

Dawno nie czytałem z takim zacięciem. Niech będzie, że Józef Balsamo, ale czarnoksiężnik pojawia się bardzo rzadko. Sporo jest go na początku i ledwo co pod koniec pierwszego tomu. Powieść o życiu dworu Ludwika XV i sprawy arystokracji, to jest właściwa treść. Niech to będzie początek krytycznego spojrzenia na twórczość wielkiego pisarza.

Jestem sprzątaczką, ale chodzę po wernisażach i to trzyma mnie przy życiu. Nie chciałbym być tylko sprzątaczką. Moja mama przewraca się w grobie patrząc na piętnastoletnią karierę swojego syna w tym zawodzie.

Sprzątanie i sztuka – bardzo dobre połączenie. Największym bodźcem do zainteresowania się sztuką był dla mnie pobyt w schronisku dla bezdomnych. Bilety do teatru za darmo, do filharmonii za darmo, ciuchy za darmo. Moja sytuacja wprost zachęcała do udawania kogoś innego. Kiedy wyszedłem ze schroniska, najlepszą okazją były wernisaże. Nie było już darmowych biletów i można było pić wino. Przy spotkaniu z bułgarskim Cyganem dowiedziałem się o istnieniu gangu wernisażowego. Wkrótce zostałem jego prezesem, ponieważ w schronisku rozbudziły się moje ambicje przywódcze.

Gang wernisażowy – współczesna arystokracja. My nią jesteśmy. Podobieństwo nasuwało mi się już wcześniej, ale spróbuję wypunktować teraz, po przeczytaniu powieści. 1/ Jest nas mało. 2/ Intrygi i plotki – to nasza pasja. 3/ Próżniactwo. 4/ Brak litości. Może jeszcze coś sobie przypomnę.

W telewizji był taki serial z Arsene Lupin’em. Myślę sobie, ja nim jestem. Z jednej strony spełniam kryteria etatowego włóczęgi, z drugiej strony, chodzę po najlepszych bankietach. Angelusy, Silesiusy, Festiwal Nowe Horyzonty, rozpoczęcie, zakończenie – wszędzie wchodzę leciutko, jem, piję, dyskutuję. Jest nas około dwudziestu osób. Żeby przyjąć nowego, trzeba czegoś w rodzaju prezentacji hrabiny du Barry. Rok temu, czyli dwa lata temu, już było bardzo nudno. Znaliśmy się jak łyse konie, przeważnie starzy, przeważnie faceci. I proszę. Mariola przyprowadziła Grażynę i Sabinę. Robert natychmiast wymyślił przezwisko „nowe Zombie”, bo ubierały się na czarno. Zdobyły natychmiast pozycję. Wiadomo, Mariola – osoba wprowadzająca. Dla kontrastu, po nich próbowały się dostać do naszej konfraterni te z Różanki. Już nie to samo. Robert, osoba wprowadzająca, sama hołota.

W morzu demokracji stanowimy elitę, czy też, jakby powiedział Niemiec, elytę. Osobiście jestem za demokracją, nawet kosztem własnej pozycji. Te podziały, ta nieustanna rywalizacja, te intrygi mogą nas wykończyć. A przecież nikt nie powie, że to coś złego wśród tłumu zaproszonych gości spotkać kogoś z gangu. Zawsze to bratnia dusza. Wiem o tym. Mariola, Grażyna, Sabina, Boguś – śledzą dokładnie poczynania Roberta, którego oficjalnie nienawidzą.

(marzec 2018)

.
.
.

Gang wernisażowy

Jestem prezesem gangu. Mam potrzebę bycia przywódcą grupy. Zasmakowałem w rozkoszach rządzenia, będąc w schronisku dla bezdomnych mężczyzn. Miałem swój dwór, który przynosił mi tylko dobre wiadomości. W 2007 roku zostałem pozbawiony (wyrzucony ze schroniska) władzy nieformalnej nad bezdomnymi, więc zacząłem robić karierę w gangu wernisażowym.

Tak, tak, grupa zawiązała się o wiele wcześniej. Nieznane są jej początki. Ja dowiedziałem się od Dimcza, który wszystko wie i wszystkich zna. Kto jako pierwszy powiedział „gang wernisażowy”, nie wiemy. Dla mnie jest to jedyna do przyjęcia nazwa grupy. Inne uważam za obelżywe, na przykład gołębie wrocławskie.

Przypominam sobie jeszcze jeden powód chodzenia po galeriach. W schronisku była bieda, ale nie brakowało kultury. W roku 2006 obejrzałem wszystkie przedstawienia w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Mieliśmy darmowe bilety. Wtedy też zacząłem chodzić na wernisaże. Trochę ryzykownie, bo wracałem przed godziną 22 po lampce wina. Nigdy nie wpadłem.

Jak już mnie wyrzucili ze schroniska, wtedy odkryłem największy urok bycia w gangu wernisażowym – picie wina. Widzę dużo kieliszków i butelki z winem – myślę, dobrze trafiłem. Widzę znajome gęby – czuję się pewny. Wypijam pierwszą lampkę – robi się ciepło. Po drugiej, trzeciej zaczyna się szalona dyskusja, obmawianie, plotkowanie. Trzeba mieć talent, żeby w naszej grupie nie narobić sobie wrogów. Mnie się to nie udało.

Robert powiedział, że Pinokio chodzi na trzy miesiące do aresztu, żeby rozmiękczać zatwardziałych przestępców. Zapytałem Pinokia, Robert się obraził. Od tej pory nie jesteśmy kolegami. Podziałów jest wiele. Mogę powiedzieć, kogo ja nie lubię: Roberta, Sowy, Dadossa.

Do gangu należą przeważnie ludzie starzy i przeważnie faceci. Sowa napawała mnie obrzydzeniem zawsze, kiedy przelewała z kieliszka do kieliszka. Chciała mieć więcej wina albo rozcieńczała wino wodą lub sokiem. W Muzeum Etnograficznym dostrzegłem minę kobiety, która obrzuciła Sowę zabójczym spojrzeniem.

Dadosso – ten uważa się za kogoś lepszego. Gębę ma czerwoną od częstego picia, ale robi za artystę. Przyszedłem trochę za wcześnie do Muzeum Architektury na wernisaż. Stanąłem w holu niezdecydowany, a tu słyszę, jak Dadosso przemawia do chudzielca z informacji. Zaraz przyjdą. No, wie pan, kim oni są – plankton wernisażowy. I jeszcze raz powtórzył – plankton wernisażowy. Miałem wrażenie, że bardzo mu zależało, żebym ja to usłyszał. Chętnie bym go zabił. Później Pirania wyciągnęła sprawę na światło dzienne. Dadosso wycofał się i powiedział, że on sam należy do planktonu wernisażowego. Dla mnie to za mało, żeby wyjść z okopu.

Gang wernisażowy naprawdę istnieje, chociaż ktoś może się upierać, że go nie ma. Wystarczyłoby dopuścić do głosu niespełnionych artystów. Zaraz pokazaliby palcem takich, którzy ze sztuką nie mają nic wspólnego. Część przeszłaby do artystów, część do włóczęgów i gangu by nie było.

Każdy, kto przychodzi na wernisaż tylko po to, głównie po to, żeby się nachlać, ubzdryngolić, najebać – jest członkiem gangu. Może uważać się za artystę, może przyjechać z Ameryki na wakacje, może przysięgać, że nie jest. Dla mnie jest.

Żal mi tych uczestników wernisażu, którzy przypadkiem wyjmą do poczytania „Co jest grane”. Zaraz ktoś z naszych pójdzie takiego zaczepić: O, to pan/pani też chodzi po wernisażach? Ofiara nie zdaje sobie sprawy, że to jest nasz podręcznik.

Śmiechu warte są starania galerii, które chcą się pozbyć naszego gangu. Informują o wydarzeniach, które już się odbyły. Jako prezes gangu mogę zapewnić, że liczba włóczęgów, chcących się upić na wernisażach, nie wzrasta w tempie geometrycznym. Na pewno nie przyjdą ci, którzy wycierają nos wierzchem dłoni, Nie przyjdą ci, którzy piją podrabianą wódkę w drugim wagonie tramwaju nr 3 albo 5. Nie przyjdą bezdomni, bo do tej pory nie przyszli. Dla nich pedałem jest każdy, kto interesuje się sztuką, zwłaszcza teatrem.

Gang wernisażowy jest elementem ustroju politycznego. Dajemy się przekupić za niewielką sumę. Dla paru kropel wina potrafimy przejechać pół miasta.

Głowa mi pęka od słuchania na temat sztuki. Widzę kogoś po raz pierwszy, a tu okazuje się, że jest bardzo znany. Przykro mi, ale o wielu muszę zapomnieć.

Najbardziej lubię duże wernisaże, wtedy łatwo się zagubić. Żadna przyjemność stanąć obok Tomka, który przychodzi pijany i tłucze kieliszki. Na mojej liście, u samej góry, są: Muzeum Narodowe, Muzeum Architektury, BWA przy Wita Stwosza, Centrum WRO, Ossolineum. Spróbuję teraz wymienić członków naszego gangu: Dimczo, Pirania, Pinokio, Sowa, Troll, Robert, Szarpnięta (moja opcja: Szkaradna), Andrzej, Krysia, Wojtek, Wojtek, Dados, bankowiec, partnerka bankowca, Tomek, Kapelusik, Sławek (aż do śmierci, która właśnie przyszła), ta z ciemnymi włosami, Iza, Sylwester, Stokłosa, Amerykanka. Może wystarczy. Próbowałem się dowiedzieć, jak jest w Poznaniu. Usłyszałem tylko, że znaleźli sposób. Zabrzmiało to ponuro.

Całe szczęście, że jesteśmy tutaj i będziemy próbowali zaistnieć na mapie kulturalnej Wrocławia. Chodzi o dzieło nawiązujące do wystawy Włodzimierza Borowskiego pod tytułem Fubki Tarb.

Są artyści, którzy nie gardzą naszym towarzystwem, na przykład Andrzej Dudek-Dürer. Są spotkania z artystami, którzy całkiem poważnie traktują pytania naszych etatowych dyskutantów. Nie ma granicy między ludźmi sztuki a gangiem wernisażowym. Jak przychodzi Dzień Zaduszny, na Jatkach można spotkać najróżniejsze okazy artystów, niczym się nie różnią od nas, włóczęgów. Wyglądają tak, jakby powstawali z grobów.

.
.
.

Stary człowiek

Pomyślałem sobie, że wstąpię do sklepu. Nie byłem zdecydowany, czy coś kupię. Robiłem tak już nieraz, kiedy wracałem z kościoła.
Zaczęła się rozmowa.
Za dziesięć minut zamykamy.
Mogę wcale tu nie wchodzić. Sklepów jest pełno.
Niech pan nie wchodzi. Łaski pan nie robi.

Wyszedłem. Ciśnienie podskoczyło mi, jak nie wiem co. To i dobrze, bo mam za małe. Pomyślałem, co za skurwiel. W tych czasach nie powinno być już takich skurwieli. Delikatesy T&J, dawne Społem, czyli wszystko jasne. Nie powinno być emeryta w ochronie. Nie powinno być Społem. Studiowałem ekonomię, więc wiem dużo na temat przedsiębiorstwa. Ten gnój w najmniejszym stopniu wiedział, po co tam stoi. Stary staremu – można i tak.

Przypomniał mi się inny przypadek. Przy ulicy Jedności Narodowej we Wrocławiu znalazłem zakład ślusarski. Wymyśliłem, że trzeba ulepszyć szufelki do zbierania śmieci. Producent zadbał o to, żeby były z blachy ocynkowanej, ale nie pomyślał, że na środku pieją, jakby powiedziała moja mama. Namówiłem gościa, że przyniosę i on mi każdą wygnie, tak jak sobie życzę. Okazało się, że to był pracownik. A jak przyszedłem drugi raz, miałem do czynienia z właścicielem. Ja tu rządzę! Z takim gównem nie będzie pan przychodził! W sensie – wynocha. Niedaleko stał pracownik – emeryt i, ku mojemu zaskoczeniu, powiedział, że zrobi. Sprzeciwił się pracodawcy. Niesłychane. Kiedy zostaliśmy sami, mówię do niego:
– Przecież mógł Pan stracić pracę.
– Wcale się nie boję. Mam emeryturę.

Ostatecznie opadło mi ciśnienie po tym, jak ochroniarz emeryt zepsuł mi nerwy. Nie widzę najmniejszego zła, kiedy pomyślę, że ślusarz emeryt był dla mnie boski.

Historia nie mogła ukazać się na Facebooku. Tak myślę, że ze względu na słowo skurwiel. Zresztą, była trochę krótsza. Mogę jeszcze coś dodać. Mam znajomego, który mieszka niecałe sto metrów od pechowych delikatesów T&J w Pasażu Grunwaldzkim. Nigdy do nich nie zachodzi, bo za drogo. I taki ochroniarz myśli, że ja nie robię łaski.

(2019)

.
.
.

Gang wernisażowy po raz drugi

Czas przynosi zmiany. W poprzednim roku, albo dwa lata do tyłu, zmarło trzech członków naszego gangu: Wojtek, Gienek (chyba go nie wymieniłem) i Troll. Zmarli w sposób naturalny, a nie w pijackim transie. Na niektórych padł wtedy blady strach: „kto będzie następny”. Pamiętam, bankowcy coś o tym mówili. Śmiertelność w naszym gangu musi być wysoka, bo jesteśmy starzy, a do tego pijemy. Za to w bieżącym roku jeszcze nikt nie umarł i chyba sam diabeł trzyma nas przy życiu.

Kilka lat temu Mariola przyprowadziła Grażynę i Sabinę. Były gwiazdami Maniany i pewno je stamtąd wyrzucili. Częściowo potwierdził mi tę informację Jani – znajomy Dimcza. Sabina przesadzała z piciem i robi to nadal. Grażyna jest jej matką, dobrze się trzyma i może udawać siostrę. Robert nazwał je „nowymi Zombie”, ale to się nie przyjęło. Grażyna nie chce, żeby tak na nie mówić. Patrzyłem z zazdrością, jak ze sobą gadają: Mariola, Grażyna, Sabina. Nie mogłem się nadziwić, o czym można gadać przez tyle minut. Ostatni raz w Galerii przy windzie i w Muzeum Etnograficznym. Później pokłóciły się i to na dobre. Mariola ma język niewyparzony i nie odzywają się do siebie od roku. Poszło o to, że Sabina nie pracuje, tylko kradnie. Rzeczywiście, sam widziałem, ciastka, kanapki, owoce upycha do torebki. Wygląda żałośnie. Nie potrafię być obiektywny, bo chciałbym kochać się z Sabiną. Przede mną otrzymała propozycję ruchania od Dadosa i bankowca. Nic z tego nie wyszło.

W naszym gangu jest jak w powieści Marcela Prousta. Jeden umiera, a reszta bawi się w najlepsze. Niektórzy nawet mają powód do radości. U nas specjalistą od tego jest Robert. Uśmierca nawet żywych, wystarczy nie pokazywać się przez parę miesięcy.

Jeśli chodzi o podziały, to one były i są. Niczym nie różnimy się pod tym względem od artystów.
Można powiedzieć, że to jest wehikuł naszej wspólnoty. Przyjdzie ktoś nowy i nie zostanie przyjęty.
Ci, którzy są na co dzień wrogami, jednogłośnie orzekną, że się nie nadaje. Tak jest z odkurzaczem. Nie znajdzie towarzystwa w naszej grupie. Podstawowy podział powstał w wyniku walk kobiecych. Wyznacznik naszych czasów, śmiem twierdzić. Mnie się to nie podoba. Mam rolę drugoplanową, niczym bojówka w partii politycznej. Jedni są wokół Marioli, drudzy wokół Grażyny. Zdecydowałem się na Grażynę, a jeszcze lepiej na Sabinę (chciałbym się z nią kochać). Mariola stanowczo przesadza. Nie lubię jej tempa. Piliśmy piwo przy Nożowniczej, przyszła Mariola. Pijana, trzymając mnie za rękę zaciągnęła mnie do Graciarni na pizzę. Stamtąd poszliśmy do Liverpoolu. Był jeden sympatyczny moment. Mówię, Mariola, spotkałaś kogoś znajomego? Ona, ja tu wszystkich znam. Nie dopiliśmy piwa, poszła ze mną na tramwaj. Nie dodałem, że ulubioną odzywką Marioli było: „No, chłopaki! Co robimy?” Zupełnie, jakbyśmy byli milionerami.

Byłem po stronie Grażyny. Teraz nie chodzę, ale wszystko wiem od Krzysia, dużo o nim napiszę i kiedyś wrócę. Dados nazwał mnie strażnikiem Sabiny. Niby delikatnie, ale postanowiłem zareagować. Był wernisaż w Muzeum Narodowym. Jeszcze nie zaczęliśmy pić, a już uprzedziłem Grażynę, że chcę się z nimi rozmówić. Wesoło, spontanicznie. Nie od razu, ale mówię Sabinie przy Piranii, że ma dwa wyjścia: albo pokocha się ze mną, albo zrobi w chuja Dadosa. Wcześniej sobie to ułożyłem, ale Sabina nawet się nie zastanawiała. Spojrzała na mnie bykiem i odparła, że ma trzydzieści pięć lat. Pierwsza możliwość odpadła. Nie mam do niej pretensji. Kiedyś wracaliśmy podpici. Mówię do niej, że wysiądziemy przy Morwowej, będziemy spacerować po górce gajowickiej, ona nieśmiało przytakiwała. Tylko tramwaj zatrzymał się przy dworcu autobusowym, Sabina zerwała się z siedzenia i mocno pocałowała mnie w usta. Tak samo zrobiła moja pierwsza żona, zanim wszystko się zaczęło. Jakież to obiecujące. Na zdrowy rozum da się powiedzieć, że Sabina lubi mnie najbardziej, kiedy odchodzę i kiedy jest pijana. Z Grażyną było podobnie. Przestałem dociekać, czy jest matką, czy siostrą. Upiliśmy się nalewkami w Starej Giełdzie. Grażyna oparła się o słup przed wejściem, a miała pod kurtką bluzkę w niebieskie paski. Mówię do niej, że wygląda zalotnie w tej bluzeczce i opadam na jej cycki, przyciskam ją do słupa. Ona mówi, cała jestem zalotna. Ja powtarzam, tak, cała jesteś zalotna? I przyciskam ją do słupa. Tak jej się podobało, że włożyła swoją piąstkę w moją dłoń i szliśmy z placu Solnego na drugą stronę Rynku. I kto mówi, że alkohol jest zły.

Nie ma Izy. Nie chce mnie znać. Tylko Robert i Krzysiu czasami o niej wspominają, żeby mi dokuczyć. Jest mi przykro, bo Iza chyba trochę zwariowała. Czy to możliwe, że nadmiar seksu przyćmił jej umysł? Raz wpadliśmy na siebie przy placu Dominikańskim. Zaczęła coś mówić, że mieszka w Olimpia Port i musi jechać w kierunku Wojnowa. Nie podjąłem rozmowy, a Iza przeszła na drugi przystanek, z którego można pojechać w kierunku placu Bema. Drugi raz, wyszedłem z Domu Europy i stanąłem przy słupie reklamowym. Iza mnie zauważyła, więc nie poszła na swój przystanek, tylko pojechała ulicą Szewską. Jest Iza czy jej nie ma, podłości w gangu nie ubywa. O Grażynie i Sabinie myślę nasze prostytutki, nasze kurwy. Było już tak cudownie. Spędziliśmy razem część Sylwestra, mieliśmy wspólnego wroga. Czułem, jak spełnia się moje marzenie, żeby zostać alfonsem. To nie trwało długo. Piliśmy w Muzeum Architektury. Dolałem dziegciu do miodu mówiąc w towarzystwie Wojtkowi (połową należy do gangu), że zrobimy za niego dziecko. Będzie to chłopiec o trzynastu ojcach. To samo powtórzyłem Basi przez telefon, jego dziewczynie. Wojtek się obraził i wieczorem otrzymałem SMS-a, że im obojgu wyrządziłem niewyobrażalną przykrość. Słów mu nie brakuje. Jest wykładowcą na Uniwersytecie Ekonomicznym. Szkoda, ale co zrobiły Grażyna z Sabiną? Przeszły na stronę Wojtka. Następny podział w naszej grupie.

Teraz niech będzie Krzysiu. W poprzednim opowiadaniu chyba jeszcze go nie było. Krzysia poznałem w Muzeum Narodowym. Przyszedł z żoną, wyglądali znakomicie. Ona więcej razy się nie pokazała, a Krzysiu został etatowym członkiem gangu. Jego syn miał siedemnaście lat, a Krzysiu stał się zakałą w domu. Nie pracował, od kiedy zamknął swój bar przy ulicy Wielkiej. Zagracił pokoje i balkon. Żona chciała go wyrzucić, chociaż to jest jego mieszkanie. Sam mi to wszystko opowiadał, gdy piliśmy piwo na powietrzu, koniecznie czeskie. Rok czasu jeździł taksówką, później odbiła mu szajba, a teraz chodzi na wszystko. Umie sprawdzić w telefonie, gdzie są jakie imprezy. Dostał go od żony, ponieważ kupiła sobie nowszy. Nigdy go nie lubiłem. Stokłosa też go nie lubi. Powód jest ten sam. Krzysiu potrafi zepsuć humor każdemu swoim gadaniem. Uczepi się jakiejś bzdury i wmawia ci, że jesteś głupi, bo mogłeś oszczędniej. Nabija sobie głowę takimi wiadomościami, które cię nie interesują. Z upodobaniem powtarza historie, które cię kompromitują. Weźmy ostatnie nasze spotkanie. Dzwoni i czeka, kiedy odbiorę, więc chyba się nudzi. Mówię, żeby zaczekał przy Świdnickiej. Jestem z malarzem w hali targowej, ale mam nawyk po ojcu, że nie odmawiam. Wszystkie dziady i włóczęgi są moimi kumplami. Pokłóciłem się z malarzem, idę do wyjścia, a Krzysiu naprzeciwko mnie. Najpierw mówi, że wybiera się do Carrefoura, myślę, zaraz wysiądzie. Gdzie tam. Jedzie na Świdnicką i wszędzie za mną łazi. Najpierw do banku. Wychodzimy, wpadam na pomysł, żeby poszedł do DCF-u, a ja do pakamery po laptopa. Nie oddał mi telefonu. Wracam spanikowany.

Krzysiu też ma powód, żeby się na mnie gniewać. Kazałem mu przeczytać w googlach, jakie są objawy choroby Parkinsona. Kłócimy się cały czas. Jak on mnie czymś wkurzy, to ja mówię, że ma Parkinsona. W szczytowym momencie Krzysiu powołuje się na opinię wszystkich, że sprawiedliwości stało się zadość. Bóg słusznie mnie pokarał, że straciłem zęba po pijanemu. Na to ja w myślach powołuję się na tego samego Boga. Chcę, żeby Krzysia zabrał do siebie, a najlepiej strącił jego duszę do piekła. Tego nie zapomnę. Byliśmy na Partynicach. Wepchaliśmy się Krzysiowym sposobem do strefy VIP, jemy, pijemy. Przyszedł do nas Sylwek, zagadywał towarzystwo przy stole – śmiechu co niemiara. Byli jeszcze bankowcy, ale nie mieli zamiaru kolegować się z nami. Poszedłem do toalety i dość długo nie wychodziłem. Wracam do Krzysia, a tu doszło do tragedii. Krzysiu siedzi niewzruszony i opowiada. Sylwek tak się upił, że tracił równowagę. Łapał się stołów i je przewracał. Pogotowie już było. Co ja widzę, Sylwek siedzi pod ścianą budynku, gdzie była toaleta. Ci z pogotowia stoją nad nim, jak kat nad złą duszą. Przykro mi na to patrzeć. Krzysiowi chyba też, ale wygłasza swój komentarz. Nie chodź tam. Przyjdziemy tu niedługo i będą nas kojarzyć z tym pijaństwem. Przez to nie wejdziemy. Nigdy już tam nie poszedłem z Krzysiem i bez Krzysia, a minęło kilka lat. Sylwek nadal był naszym kolegą, ale nasze zachowanie wtedy uważam za karygodne.

Podobnie było z Sabiną. To jest twarda lekcja wernisażowa, współczesna ilustracja odwiecznej prawdy: nie ma zgody między żebrakami. Spotykam ją w autobusie. Wesoło rozmawiamy. Dużo sobie obiecuję, jeśli chodzi o seks. Idziemy do Pawilonu Czterech Kopuł. Jesteśmy sto metrów przed iglicą, a Sabina mówi do mnie: wiesz, wchodzimy oddzielnie, ja sobie zapalę, a ty pierwszy. Chyba nawet sam wtrąciłem, że pierwszy. Jakie nieporozumienie. Jeszcze nie ochłonąłem z marzeń erotycznych, a tu twarde lądowanie. Dla Sabiny seks to przereklamowana przyjemność. Picie czerwonego wina to jedyna rzecz godna uwagi. Co by to było, gdyby nie weszła tam przeze mnie. Nie miałaby wątpliwości, że to moja wina. Nieważne, że dla niej mógłbym się zrujnować i kupić całą butelkę. Słyszałem od Piranii, że zachłystuje się swoją dumą, kiedy ja chcę, a ona nie daje. A tak: picie, picie, picie… i wracanie do domu, do swojej mamy-babci. Weszliśmy oboje bez problemu. Tylko na otwarcie muzeum nie zostałem wpuszczony, bo prawda wyszła na jaw.

Teraz może o sobie. To było 11 października 2019. Historyczna data. Zacząłem pić w Imparcie. Nie miałem towarzystwa, bo przyszedł Wojtek. Krzysiu i głupi Robert też skupili się wokół niego. Po kilku lampkach wina już stałem koło ich stolika. Rozmawialiśmy wesoło. Powiedziałem, że właściwie mam dosyć, a tu następne wernisaże. Poszliśmy do Muzeum Architektury. Znowu coś wypiłem. Poszedłem do Domu Oppenheimów. Tam na szczęście nic nie było do picia, ale spotkałem Krzysia. Mówię, chodź na piwo do Czeskiej. Zrobiłem się rozrzutny, jak zwykle po pijanemu. Taki sam był mój ojciec. Już prawie kończyliśmy, kiedy Krzysiu dostrzegł malarza. Przechodził chodnikiem, a drzwi były otwarte. Zakrzyknąłem: piwo dla malarza, i natychmiast pojawił się pełen kufel. Siedzieliśmy przy barze. Malarz – ta uparta bestia – zwyczajnie oświadczył, że będzie przelewał z kufla do swojego kubka. Sam później mi przypomniał, co wtedy powiedziałem. Nie będziesz robił tu obciachu, ja to piwo wypiję. Człowiek bez honoru. Bardziej ceni własne życie niż moje. Ktoś kupuje mi piwo, to piję. Niech wpadnę pod stół. Długo nie musiałem czekać. Poszliśmy na ławkę koło opery i tu malarz wyciągnął z teczki swoją puszkę piwa. Zaczął rozlewać. Mnie została połowa i też się połakomiłem.

Później była historia z kluczami, które rzekomo zgubiłem. Z pakamery wyleciał szczur, bo nie zamknąłem. Biegał po wszystkich piętrach. W każdym razie wsiadłem do autobusu i zasnąłem. Kiedy postanowiłem wysiąść, to wypadłem na głowę i to już był Biskupin. Upadłem jeszcze ze dwa razy i postanowiłem zasnąć na chodniku. Gdybym żył we Wrocławiu w czasach Jerzego Grotowskiego, zostałbym drugim Cieślakiem. Nie gorzej uderzam głową o chodnik niż Cieślak o deski teatru. Zanim przyjechało pogotowie, ktoś kazał mi usiąść i wycierał zakrwawioną twarz. Mówił do mnie: no tak, pan tu nie ma rodziny i dlatego pan pije. Nie podobały mi się jego słowa, ale nie miałem siły protestować. Przy Borowskiej zszyli mi dolną wargę i puścili do domu. Na lewej stronie twarzy mam drętwe miejsca do dzisiaj. Sztuczny ząb kosztował mnie 500 złotych. To dziwne. Jak trochę wytrzeźwiałem, pomyślałem, że nie chcę być inny. Odkryłem ponadto, że mój ojciec miał mnóstwo fantazji, tylko był tłamszony przeze mnie i przez moją mamę.

Są nowi członkowie gangu, na przykład te z Różanki. Czasami jest ich pełno, to znowu wcale ich nie widać. Wariatka mnie czasami wypytuje, kiedy coś będzie. Mówię, że nie wiem. Zgodnie z prawdą, bo Sabina najczęściej kłamie, kiedy ją ktoś pyta.

(Wrocław, listopad 2019)

Zbigniew Pisuła

fot. Tobiasz Papuczys

.
.
.

Zbigniew Pisuła
Ur. 1956 we wsi Sworawa, pochodzenia chłopskiego. Dyplom Uniwersytetu Łódzkiego (ekonomia). Ze sztuką związany nierozerwalnie, ponieważ od października 2019 ma sztucznego zęba (jedynka prawa). Jego dzieciństwo było pełne dobroci, marzeń i seksu. Chętnie napisze o tym książkę, jeśli dostanie zaliczkę w wysokości miliona złotych polskich.