Ojców można klasyfikować posługując się różnymi parametrami. Oddania i odrzucenia, obecności i nieobecności, tym że jeden jest mniej wylewny od drugiego, a drugi od pierwszego może być też bardziej przebojowy czy dominujący, a pierwszy od drugiego znów bardziej rozumny niż drugi, ale może być też odwrotnie. W siatce tak gęstej i nieprzeniknionej cech ludzkich nie zawsze da się wszystkie jej nitki uporządkować i odkryć wzór tej tkaniny, jaką jest ojcowska osobowość.

Podobno ta ostatnia mocno zmienia w czasie współczesnym. Jednak mój ojciec nie do końca jest współczesny, raczej otrzymał on od tradycji ojców swoje dziedzictwo i nigdy się go nie wypierając i przeciw niemu nie buntując wzorem dawnych ojców był ojcem tradycyjnym i aż nazbyt patriarchalnym. Nie były mu w głowie żadne współczesne herezje i czytanie książek na przykład pt. „Zdradzony przez ojca”, z której – gdyby miał drugą młodość – mógłby wyczytać, że jego i inni ojcowie byli modelami do wymiany i że uporanie się z tym ojcowskim dziedzictwem wymaga świadomości.

Mój ojciec nigdy nie dokonał symbolicznego ojcobójstwa, za to nękała go nieustanna potrzeba ryzyka. Był raczej zawsze ojcem rozdartym, tragicznym, niemożliwym, co sprawiało, że można by go klasyfikować podług jego ojcowskich odruchów destrukcji i autodestrukcji, jako ojca samobójczego.

Co jakiś czas w domu następowało wieczorem zamieszanie, bo ojciec długo nie wracał z pracy. Mama myślała, czy nie jest to dzień jego popijawy po pracy na budowie, która to kończyła się zwykle obfitą w wódkę imprezą. Tak więc czy nie? Jeśli akurat nie, to mogła być inna okazja do picia, jeśli tak, to pewnie wróci. I to wahanie: wróci czy nie wróci? Po roztropnym i zatroskanym namyśle, czy trzeba szukać na wsi, gdzie mieszkaliśmy, żywiciela rodziny – wraz z upływającym czasem w mamie zwyciężało zmęczenie po dniu pracy w gospodarstwie i chęć snu, ale i czasem niepokój, który jej nakazywał ubierać się i wyruszać w teren, aby ojca szukać. W przypadku pierwszym wiedziałam, że mama długo nie będzie mogła zasnąć, oddychając płytko na sąsiednim łóżku, gdyż niepokój spowodowany brakiem jej domniemanej połowy w domu uczyni noc niespokojną i bezsenną. W drugim przypadku nie będziemy spały tej nocy, dopóki matka nie wróci z ojcem pod pachą. Mocno już przez mamę ciągniętym do domu i podpieranym na chwiejnych od wódki nogach ojcowskich.

Jednej z takich nocy mojego dzieciństwa ojciec nieświadomie podjął swoją pierwszą próbę samobójczą. Jesienią w deszczową noc znaleziony przez matkę i już mocno przemarznięty leżał koło domu w okolicy rynny, pod którą z deszczu się dostał wręcz przysłowiowo.

Trudno wyliczyć mi wszystkie te ojcowskie potyczki z bezwładnością własnego pijanego ciała, gdy wracał do domu. Raz była to potłuczona głowa, raz był to podrapany nos, policzek, ręce.

Mama nigdy nie zabierała mnie na poszukiwania ojca w terenie. Może już wtedy czuła, że tego musi mi oszczędzić, nie mogąc oszczędzić mi wielu rzeczy, które jako dziecko przeżywałam w kontekście rodzinnego domu. Takiego jak krojenie w pośpiechu kiełbasy i pomidorów czy ogórków pod zagrychę do wódki, aby napełniająca się mężczyznami kuchnia mogła być miejscem wciąż w miarę bezpiecznym. I słuchania długo w nocy tych rozmów z sąsiedniego pokoju po wódce, która nasuwała mężczyznom wizje raz chore, raz sprośne, raz zabawne, raz głupie. Nie były to wywody ludzi uczonych i mądrych, które mogłyby być pouczającą pożywką dla wyobraźni dziecka. Te bełkotliwe wywody dorosłych budziły słuszną obawę i zmieszanie. Słuchałam ich z nadzieją, że po nich nastanie cisza i że po wielu namowach mamy, aby poszedł spać – ojciec podda się wreszcie zmęczeniu i pójdzie do swojej sypialni i ten dzień zakończy się ciszą i ciemnością. W tej nagle odzyskanej ciszy w osobnym pokoju będę zanurzała się w sen mając w pamięci miękki dotyk policzka mamy i jej pocałunek na dobranoc, którym ukołysana zasnę czujnie i ostrożnie, jak my wszystkie.

Raz więc też ojciec budził się w trawie, raz budził się we własnym łóżku. Raz obok siebie, raz w sobie. Byle przeżyć tę nieważkość własnych myśli, ciała, życia, upijał się zrazu sporadycznie, a potem już coraz bardziej regularnie. Może właśnie chodziło mu jedynie, czy z nawyku, czy z potrzeby, o miejscowe i ogólne znieczulenie. Ten stan upojenia, raz szalony, raz piękny, gdy go było mniej, a czasem też i za dużo na niego samego. Wtedy to raz chciał nam odebrać siebie, wspierać się na naszych ramionach i sercach, a raz wylewać z siebie te zwierzenia, które przychodziły nie w porę i nie dla naszych uszu.

W sumie, jak my wszyscy w domu, był jedynie chory wewnętrznie. Złamany przez codzienne udręki, które przytłaczały go ciężarem nie do wytrzymania. Chcący się wyrwać z trujących macek rzeczywistości. Na poły świadomy, na poły uciekający od wiedzy o sobie.

To nie jest opowieść o nim, to jest opowieść o mojej fantazji na temat jego nieobecności. Nieobecności jego miłości do mnie, nieobecności jego ojcostwa, którego chciał, ale nie pytał się, czym ono jest.
Na ratunek mojemu ojcu przychodziła z reguły mama. Opatrywała przecięte w pracy palce. Czy jak to było pewnej jesiennej nocy, znajdowała zmarzniętego pod okapem w padającym zimnym deszczu. Czujna i uważna. Nie chciała stracić tej głowy rodziny, której podobno była szyją.

Rodzina jest jak jeden system połączonych naczyń, jak uważają niektórzy. Gdy już nauczyłam się naśladować te niby samobójstwa mojego ojca, jego potyczki z własną nieświadomością i popędem śmierci, miałam stygmaty na skórze tych naszych rodzinnych połączeń.

Rzeźbiłam na początku na kamieniach w garażu twarze, a potem na własnej skórze pisałam dramat swojej samotności wśród ludzi, którzy sprawili, że istniałam. Jakoś borykaliśmy się każdy na swój sposób z faktem istnienia. Raz nie myśleliśmy o nim, raz trudziliśmy się, aby je utrzymać, raz trwoniliśmy je bezmyślnie na ból, kłótnie i żal.

Już daleko od rodzinnego domu – ostrze na skórze rysowało wszystkie moje wewnętrzne zranienia, pokazywało je światu, niemo wypowiadało, wypluwało w desperacji okaleczeń, które na powierzchni skóry były tylko dalekim echem właściwego okaleczenia we mnie – niemożliwości miłości.

Miłość, ta rodzinna, zwykła i codzienna, przemycana przez nas w splocie prozaicznych spraw, była ukryta w nas, nieświadoma. Wstydziliśmy się jej w naszym domu – mówienia o niej, okazywania jej. Była znakiem naszej wrażliwości, a wszystko, co było w cenie tam na prowincji, oznaczało siłę, przebiegłość, niezłomność, męstwo, szorstkość i gruboskórność.

Cienka i wrażliwa skóra należała tylko do mnie, jej przecięcia były dla mnie sposobem na komunikację. Opatrywały moje rany po domu, po ojcu i matce, po siostrze, z reguły dobre przyjaciółki, przyjaciele ze strachem odwracali oczy. Głupia, nawiedzona, szalona. Przestań świrować! Co ty robisz, uspokój się, zwariowałaś!?

Zrozumienie to lek, który otrzymałam już zbyt późno, aby mógł mnie uleczyć.
Może mój ojciec miał w sobie jeszcze więcej tych ukrytych ran, cięć, wstrząsów. Jednak, gdy pokazywał je światu, świat milczał w odpowiedzi. Mężczyzna, a płacze. Po wódce płacze – mama wzruszała ramionami, a mi było go żal. Rodzina nie jest okazją do robienia sobie psychoanalizy. Odwracałam wzrok zawstydzona. Każdy miał swoje nieme nieszczęścia. Byliśmy od siebie tak daleko z tymi własnymi nieszczęściami, każde wpatrzone w siebie. Zwierzali mi się po kolei, najczęściej po wódce ojciec, mama na trzeźwo miała nie raz łzy w oczach, siostra nigdy nie płakała i to właśnie było w niej straszne. Zwierzali się i opatrywali u mnie rany. A ja je potem zapisywałam na własnej skórze. Rany ojca, rany matki. Moje własne. Niewidzialność. Nieważność.

Pamiętam tylko jedno samobójstwo mojego ojca, które mi się przydarzyło. Tylko jeden raz uratowałam mu życie. Czy wystarczająco? I tak on już tej chwili nie pamięta.

Letni wieczór, zmierzch, cierpki zapach roślin. Mama i babcia w drugim pokoju. Czekanie na nieobecnego ojca. Moje otwarte okno na noc. Czekanie w ciemności, żeby nie było awantury. I najpierw ten szept ojca u drzwi wejściowych do domu – żono otwórz, pukanie, a potem walenie, a potem wściekły wrzask i trzask szyby w drzwiach. Mama wybiegająca na schody, już biegnąca, aby otworzyć te drzwi nieszczęsne. Przepraszam. Zapomniałam. Zapomniałam i zamknęłam. Zapomniałam. I wrzask ojca pełen niedowierzania, skłonny do bójki. Bicie serca ze strachu w klatce żeber. Wbiegłam do kuchni, aby załagodzić ten nastrój ojca, jak wiele razy. I tyle krwi, przecięte żyły na ręce. Ta szyba, ta noc, ta samotność. On i ja. Pozwolił mi zabandażować sobie rękę. Tylko mi. Wsiadałam na rower i w noc pojechałam do najbliższego telefonu przez uśpioną wieś. Dzwoniąc do drzwi obcych ludzi i prosząc o telefon. Z przerażenia nie czułam zmęczenia. Na ratunek. Na ratunek. Odruchowo, instynktownie. Zwierzęcy lęk o życie kogoś, kto należy do mojego stada, kto jest mój – mój ojciec.

Pogotowie przyjechało, gdy już prawie wytrzeźwiał. Chyba było mu wstyd. Siedział już spokojny w kuchni, już nie krzyczał, może wdzięczny, a może zażenowany tym, że okazał się kimś, kto potrzebował pomocy.

Następnego dnia położył mi czekoladę na biurku. Bez słowa. Bez dziękuję. Bez przepraszam. Bez słowa. Tylko ta czekolada. Ta gorzka słodycz naszej samotności i naszej ukrytej miłości, którą zawsze baliśmy się sobie okazać.

Te mimowolne samobójstwa mojego ojca pamiętam tylko ja. Mamę, która bała się o jego życie. Moje sny, że wisi na sznurze za oknem. Jego groźby, że się powiesi, bo córka jest sama i on nie ma wnucząt. Jak zwykle pełen pretensji do mnie i świata i tego żalu, że ma tylko mnie. To, że to t y l k o ja – jest dla mnie jak kamień.

Kiedyś to nieudane samobójstwo ojcowskie było dla mnie okazją, aby zwrócić życie mojemu ojcu. Myślałam, że spłaciłam rachunki, ale i tak są nierówne. Kto jest winien? On uważa, że ja jestem winna. Że mam dług do spłacenia. Własne życie. Życie, które otrzymałam od niego. Jak niemożliwe zobowiązanie. I on jest winien. Bo jestem. Sama. Zniszczona. Przez niego. Przez świat.
Tak podobni. Chorzy od własnego życia.

Niepokoję się co dnia o niego. O siebie. O nasz odchodzący w przeszłość coraz bardziej świat.
Po tym, gdy uratowałam mu życie, jeszcze raz pobił moją matkę. Krzyczał, że ją zabije. Życie za życie czy śmierć za śmierć. Nigdy się nie zawahałam. Zawsze było życie. A teraz? Co wybieram? Co bym wybrała dla siebie? Dla niego?
Życie.

On żyje. Mój ojciec. Czy on cieszy się ze swojego życia? Czy jestem wdzięczna za życie? Czasem nie. Nie wiem czasem, jak mam żyć tym, w co się zmieniło moje życie.
Może on również tak ma. On mnie nie spyta, czy jestem szczęśliwa i ja nie spytam również.
Raz powiedział mi, że cieszy się, że jestem. Nadal to pamiętam. Pamiętam. Tylko ja.

Monika Bakalarz

.
.
.

Monika Bakalarz
autorka artykułów naukowych oraz esejów filozoficznych. Doktor filozofii. Publikowała w czasopismach naukowych: „Edukacji Etycznej”, „Colloquia Communia”, pracach zbiorowych oraz czasopiśmie „Rita Baum”. Interesuje się filozofią współczesną oraz pograniczami filozofii, literatury i sztuki. Ostatnio jej zainteresowania koncentrowały się na zagadnieniach dotyczących obrazu oraz filozoficznych znaczeniach cielesności. Prywatnie pisze również teksty literackie. Zaznajomiona z Fridą Cahlo, która ostrzy sobie pazurki o fotele i kanapy w pokoju z widokiem na Wrocław. Specjalistka od licznych powrotów do rzeczy, które przeminęły, lubi pejzaże rodem z filmów Tarkowskiego oraz dobrą muzykę.