Firanki. Reportaż______________________
„Nie jesteśmy samoistni, jesteśmy tylko funkcją innych ludzi,
musimy być takimi, jakimi nas widzą”.
Witold Gombrowicz, Ferdydurke
__________________________________

I

Zadrżała firanka. W dwudziestym piątym oknie (licząc od dołu do góry i od lewej
do prawej) pojawił się czarno-biały kot z lekką nadwagą. Usiadł na parapecie, zawinął ogon wokół łap i patrzył na mnie. Ja patrzyłam na niego. Przerwała nam bezpańska ręka, która znowu zadrżała firankę, żeby pogłaskać kota po głowie i ponownie zniknąć w czeluściach mieszkania. Kot już na mnie nie patrzył. Ja na niego też nie.

Mam w mieszkaniu szerokie parapety i dużo wolnego czasu, więc parzę herbatę
i patrzę na kamienicę naprzeciwko. Jest niczego sobie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że ma około stu lat (może więcej; sąsiadka spod jedynki tego nie wie, więc zgaduję, że wiedza ta przepadła na wsze czasy). Ozdobne gzymsy podparte konsolami, na balkonach smukłe stożkowe kolumny, kilka tympanonów różnych kształtów i maści opatrzonych akantami, a to wszystko przykryte warstewką ulicznego kurzu. Dosyć wrocławsko z jej strony.

Przesiaduję w oknie dość często. Raz, bo parapet wyłożony poduszkami potrafi być naprawdę wygodny, a dwa, bo lubię obserwować. Patrzę na ulicę przed kamienicą, po której przemykają spóźnieni uczniowie pobliskiej szkoły i którą dostojnym krokiem przemierza dzielnicowy z jabłkiem w ręku (nadgryzionym, bo widziałam, jak gryzł). Patrzę na wciśniętą w budynek kawiarenkę, która nigdy nie otwiera się na czas, ale zawsze zamyka przed czasem. Patrzę na gołębie wygruchujące sobie miłość na nadokiennych krajnikach. I na ludzi patrzę, bo na ludzi patrzy się najciekawiej. Obserwuję ich małe życia zamknięte w okiennych ramach, pełne koronkowych firanek i doniczkowych paprotek. Czasem wpuszczą mnie do środka odchyloną firanką albo otwartym na oścież oknem, ale przeważnie nie jestem zaproszona. Nic dziwnego, skoro nie mają pojęcia o moim istnieniu.

Z mojego okna widzę wszystkie te naprzeciwko. Nie znam sąsiadów z tej kamienicy, więc nie mówimy sobie „dzień dobry”. Nie znam też ich imion, wieku ani historii życia.
Ale ich widzę i samo widzenie sprawia, że ich znam. Znam ich takimi, jakimi są, kiedy myślą, że nikt ich nie widzi. Da się poznać człowieka lepiej?

II

W niektórych oknach nigdy nie zapala się światło. Są bibeloty na parapetach i białe koronki w oknach, ale światła nie ma nigdy. W innych oknach światło prawie nigdy nie gaśnie, a po ścianach tańczą rozedrgane cienie.

Jeśli chodzi o światło, to moim ulubionym oknem jest trzynaste. Co wieczór na oknie przed czerwoną, zawsze zaciągniętą zasłoną zapala się mała różowa lampka. Zanim się zapali, w oknie obok – również należącym do tego mieszkania – zapala się górne światło.
Tu czerwone zasłony są zawsze upięte po bokach. Na scenę dużego pokoju pewnym krokiem wchodzi Mariola – dwudziestoczteroletnia kobieta szczupłej budowy ciała. Mariola ma krótkie, ciemne włosy i ładną bieliznę. Zawsze zdejmuje ją szybko i staje przy oknie, starając się upiąć włosy jak najwyżej. Potem łapie się pod boki, stoi tak kilka chwil i razem ze swoim nagim biustem wychodzi z pokoju, wyłączając za sobą światło. Za moment zapala się różowa lampka, zwana przeze mnie pornolampką. Czasem pornolampka świeci całą noc, a czasem kilkanaście minut. Prędzej czy później z kamienicy i tak wychodzi jakiś zakapturzony młodzieniec, rzadziej grubawy mężczyzna. Lampka gaśnie, jak tylko zamkną się drzwi wejściowe.

U Witka z kolei (trzydzieste trzecie okno) światło pali się zawsze, bez przerwy. Jeśli z przerwą, to znaczy, że najprawdopodobniej odcięli mu prąd. Uważam to za prawdopodobne, bo Witek to czterdziestosześcioletni, bezrobotny alkoholik. Widzę go, jak wraca o wszelakich porach dnia i nocy z ciążącą mu reklamówką, chwiejnym krokiem przemierzając chodnik od krawężnika do krzaków. Potem, bez względu na porę roku, wychyla się przez otwarte okno i pali papierosa za papierosem, popijając piwem z puszki postawionej przeważnie za lewym łokciem (lewą ręką pali, prawą sięga po puszkę). Następnie oddaje się jedynej prawdziwej rozkoszy swojego życia, czyli grze na gitarze elektrycznej, którą to grę uprawia głośno i namiętnie, nie trafiając w odpowiednie struny. Przechyla się wtedy miarowo w przód i tył, raz chowając głowę za pożółkłą, krzywo powieszoną firanką, raz wyłaniając się zza niej, żeby strzepać popiół z trzymanego w ustach papierosa. Przestaje się przechylać w tym samym momencie, w którym policjanci stają pod wejściem do kamienicy.

I czarno-biały kot, okno dwudzieste piąte. U niego w mieszkaniu zawsze jest ciemno, bez wyjątków. Słabe światło rzuca tylko mały lampion na baterię słoneczną zaczepiony
o siatkę okalającą okno. To koci lampion, bo kot – zupełnie jak ja – całe dnie przesiaduje
w oknie i wieczorami nie chce siedzieć w ciemnościach. Raz na jakiś czas zza firanki wyłania się dłoń głaszcząca kota, czasem pojawia się część sylwetki i kot unosi się w powietrze,
a potem znika. Dopiero po jakimś czasie udało mi się odnaleźć właścicielkę dłoni i sylwetki, która zdradziła się nieopatrznie poprzez mycie okien wczesną wiosną. W tym mieszkaniu mamy więc kota ze starszą panią, która na imię ma Krysia i jest na emeryturze. Poza kotem
i firankami na pewno ma jeszcze dłoń i resztę ciała, ale nie wydaje mi się, żeby miała rodzinę.
Reszty zaszybionych mieszkańców nigdy nie poznałam tak dobrze, jak tej czwórki. Światła zapalają się i gasną, rolety jeżdżą w górę i w dół, okna uchylają się i zamykają.

W drugim oknie mieszka łysy, barczysty mężczyzna i stary pitbull, ale rzadko wychodzi z nim na spacer. W szóstym mieszkają trzy pokolenia – babcia-blondynka,
córka-blondynka i wnuczka-blondynka – z których żadne nie podlewa usychających na balkonie pelargonii. W dziesiątym oknie pojawia się czasem szczupła, wysoka kobieta, która układa nigdy nieporozrzucane dziecięce zabawki i przeciera naklejone w oknach portrety Kubusia Puchatka i jego przyjaciół, ale nie wychodzi z wózkiem ani z mieszkania. Z każdym kolejnym oknem kamienica smutnieje.

III

Mariola wstaje na krótko przed południem. Jeśli pornolampka świeciła całą noc, wyłącza ją i przechodzi do dużego pokoju. Z brązowej komody zabiera kosmetyczkę,
z czarnej szafy wyciąga ciuchy i znika na dobre czterdzieści minut. Znów pojawia się
w oknie, upina włosy, zapala papierosa i poprawia się przed lustrem wiszącym przy drzwiach. Potem zbiera się szybko i wychodzi, a za chwilę trzaskają drzwi kamienicy.

Wraca późnym wieczorem, raczej sama, niż z kimś. Rzadko z zakupami, przeważnie
z pośpiechem. Znika w części mieszkania, której nie widzę, a potem, jak niemalże co wieczór, pojawia się w dużym pokoju, rozbiera się i staje przy oknie. Upina wysoko włosy, łapie się pod boki, wychodzi. Pornolampka rozświetla okno różową poświatą. Za jakiś czas gaśnie,
a z kamienicy szybko wymyka się ubrany w płaszcz jegomość.

Wydaje się, że Mariola każdy dzień w kalendarzu ma zajęty. W dużym pokoju stoi telewizor, ale nikt go nigdy nie włącza. Okna szarzeją od ulicznego brudu, ale nikt ich nigdy nie myje. Na komodzie stoi uschnięty kwiat, który kilka miesięcy temu przyniosła wieczorem do domu, ale nikt go nie wyrzuca.

Czasem Mariola staje w oknie z telefonem przy uchu i patrzy nigdzie, rozmawiając. Wygląda wtedy na zmęczoną i zatroskaną, ale spokojną. Co chwilę drapie się po ramieniu
i zerka na zegar na ścianie, ale nie kończy rozmowy szybko. Po wszystkim odkłada telefon
i siada na kanapie na moment, ale zaraz potem wstaje i wraca do wszystkiego tego, czego jeszcze nie zrobiła.

Żaden z sąsiadów nie mówi Marioli „dzień dobry”. Mijają się w drzwiach wejściowych do budynku – ona spuszcza głowę, oni omiatają ją wzrokiem i mijają jak najszybciej. Czasami ktoś coś jednak powie, ale na pewno nie „dzień dobry”; Mariola zastyga wtedy na moment, po czym spuszcza głowę niżej i mija sąsiada jeszcze szybciej. Nikt jej nie zatrzymuje, nie zagaduje i nie uśmiecha się do niej, a ona odpowiada tym samym.

IV

Witek rozpoczyna dzień od kilku papierosów wypalonych w oknie. Żółta od brudu firanka leży mu na plecach, a on cierpliwie wypuszcza kłębki dymu i rozgląda się po ulicy
to w lewo, to w prawo. Macha czasem do przechodniów, ale nikt nie odmachuje. Kiedy skończy palić, znika za zamkniętym oknem, a chwilę później drepcze powolnymi krokami
w stronę monopolowego. Wychodzi bez reklamówki, wraca z reklamówką. Znów pojawia się w oknie, pali, pije (puszka z piwem za lewym łokciem), a potem przechodzi do gry na gitarze.
Potem przychodzi policja, Witek przestaje, znika na chwilę, a po powrocie znowu otwiera okno i wypuszcza kłębki dymu. Wieczorem gdzieś przepada na kilka godzin i wraca przed nocą w towarzystwie reklamówki i nieposłusznych kroków.

Wydaje się, że Witek nigdy nie ma nic do zrobienia. Czas go nie goni, a on nie goni czasu; poddaje się powolnej, monotonnej egzystencji okraszonej alkoholem i dziurami
w pamięci. Nic w jego mieszkaniu się nie zmienia – firanki są tak samo żółte, jak były
i niezmiennie wiszą jedynie na środkowych żabkach karnisza, popielniczka siedzi na tym samym stoliczku w kącie pokoju, a gitara stoi dumnie na środku pustej ściany.

Czasem Witek siada przy kamienicznej bramie i powoli delektuje się hot dogiem albo tanią pizzą na wynos. Zagaduje wtedy przechodniów i uśmiecha się szerokim, dziecięcym uśmiechem, a przechodnie przyspieszają kroku. Więc siedzi sam i je, i je i siedzi sam,
a potem otwiera puszkę piwa, sprząta po sobie i wraca do mieszkania.

Żaden z sąsiadów nie lubi Witka. Niemalże wszyscy mieszkańcy kamienicy wzywali na niego policję – za każdym razem ktoś inny otwiera policjantom drzwi do kamienicy, wychodząc im na spotkanie i nerwowo gestykulując tłumaczy sytuację. Jeśli Witek podąża
w stronę kamienicy za którymś z sąsiadów, drzwi wejściowe zamykają mu się przed nosem
i musi mozolnie wstukiwać niezapamiętany nigdy kod, by ponownie je otworzyć. Czasem próbuje dzwonić domofonem do innych mieszkań, ale albo nikt nie odbiera, albo każdy odkłada słuchawkę. Witkowy uśmiech nie schodzi mu z twarzy.

V

Kot wstaje wcześnie rano, często jeszcze przed wschodem słońca usadawia się wygodnie na parapecie i wygląda za okno. Co kilka godzin znika na chwilę, ale za moment pojawia się znowu. Sporą część dnia spędza na obserwowaniu otoczenia, ale czasem próbuje polować na ptaki za szybą i podskakuje niemalże do górnej ramy okna, usiłując złapać je
w swoje czarno-białe łapki. Raz na jakiś czas pojawia się też głaszcząca ręka pani Krysi. Wieczorem zapala się przyokienny lampionik, a niedługo po dwudziestej kot zaczyna lewitować i znika w zafirankowych ciemnościach.

Wydaje się, że kot spędza swój koci czas dokładnie tak, jak sobie to zaplanował.
Nikt mu nie przeszkadza i tylko czasem doświadczy delikatnego dotyku pani Krysi, która
w zasadzie nigdy nie wychodzi z mieszkania i pilnuje swojego zwierzaka tak samo, jak zwierzak pilnuje jej. Są sobie przyjaciółmi i całe dnie spędzają razem i osobno jednocześnie. Wszystkim to pasuje.

Czasem kot pojawia się w drugim oknie, jakby pierwsze mu się znudziło.
Wtedy pani Krysia ściąga go z niego czym prędzej i przez dobrą godzinę nie widać go
w żadnej z dwóch ram. Kiedy już się pojawia, kładzie się na parapecie i podwija ogon pod siebie, układając się do snu. Potem zazwyczaj długo nie próbuje wdrapać się na okno
w pokoju obok.

Żadnego z sąsiadów nie obchodzi kot i pani Krysia. Nikt nie zwraca uwagi na
kocio-ludzkie sprawy, ciszę i ciemność zgodnie panujące w mieszkaniu. Istotami różnej maści nie należy się przejmować, jeśli nie są dla nas problemem. Przejmować należy się wtedy, kiedy dwa razy do roku pani Krysia myje okna, odbijając światło w okna sąsiada
z naprzeciwka.

VI

Światła skaczą po zanurzonym w ciemności budynku, kolejno zapalając się i gasnąc to tu, to tam. Budynek połyka i wypluwa kolejnych ludzi. Z każdą godziną światła gasną szybciej i zapalają się rzadziej. Z każdą godziną budynek zwiera metalowe wargi na dłużej.
Cichną wszelkie odgłosy i tylko raz na jakiś czas po bruku przetoczy się auto.
Małe okienne życia nieruchomieją, a ja razem z nimi.

VII

Sami tworzymy sobie obraz ludzi, których widzimy. To my sprawiamy, że postrzegamy ich w dany sposób. To my przyklejamy im łatki i szufladkujemy, dopisując resztę ich historii na własną rękę. Widzimy ich tak, jak ich widać, ale tylko my widzimy ich
w sposób, w który ich widzimy. To dotyczy nas wszystkich – robimy to z innymi, a inni robią to z nami.

Każdy jest bezbronny wobec obserwacji, szczególnie jeśli nie wie, że jest obserwowany. Nie można się bronić, tłumaczyć ani wyjaśniać. Można jedynie odkrywać siebie kawałek po kawałku, będąc najbardziej sobą, jak da się być. Ale czy to, co widzimy, to wszystko, co składa się na człowieka?

Włożyłam płaszcz i buty i wyszłam z mieszkania. Przeszłam nielegalnie przez ulicę (najbliższe przejście jest około ośmiu metrów w lewo) i dotarłam do domofonu.
Nie wiedziałam, gdzie zadzwonić, więc zadzwoniłam pod jedynkę i poprosiłam, by mnie wpuszczono. Wpuszczono mnie. Weszłam na klatkę i próbowałam obliczyć, jak ma się układ drzwi do układu okien. Zapukałam i otworzyła Mariola. Później otworzyli mi też pani Krysia i kot, a potem Witek. A tak naprawdę otworzyli mi Kasia, pani Wanda i kot,
a potem Jacek.

Kasia ma dwadzieścia siedem lat i od trzech lat zajmuje się swoją niepełnosprawną mamą. Robi to na zmianę ze swoją siostrą, Martą. Opiekują się w ten sposób w systemie zmianowym i trudno jest im znaleźć jakąkolwiek pracę, którą można by z tym pogodzić, więc Kasia została prostytutką. Jest zatrudniona przez agencję, a klienci przychodzą do niej. Nie jest nieszczęśliwa, tylko nie jest szczęśliwa. Wszyscy sąsiedzi wiedzą, jaką ma pracę, ale nie mają podstaw, by gdzieś to zgłosić, więc mogą tylko jej nienawidzić i życzyć najgorszego. Byłam pierwszą osobą, która zapytała, dlaczego ima się prostytucji.

Pani Wanda i kot zostali we dwójkę w przestronnym, staromodnie urządzonym mieszkaniu po tym, jak rok temu jej mąż zmarł na raka. Kot to jej jedyny przyjaciel.
Pani Wanda ma też córkę, Joasię, a córka ma męża i syna, Pawła i Piotrusia, ale żadne z nich jej nie odwiedza. Kota przygarnęła niespełna sześć lat temu i od tamtej pory nie wyobraża sobie się z nim rozstać. Pani Wanda ma siedemdziesiąt jeden lat i choruje na osteoporozę.
Wzmożony ruch często sprawia jej ból, dlatego zaczepia czasem sąsiadów na klatce i jeśli któryś z nich się zgodzi, to za drobną opłatą wysyła go po zakupy dla siebie i swojego kota Lucusia. Byłam pierwszą osobą, która odwiedziła ją, odkąd zmarł jej mąż.

Jacek ma czterdzieści dwa lata i jest alkoholikiem. Nie pracuje – utrzymują go jego była partnerka i zasiłek dla bezrobotnych. Dwadzieścia lat temu Jacek grał w zespole heavymetalowym i dużo imprezował, ale zespół się rozwiązał, kiedy wszyscy pozostali członkowie się ustatkowali. Nagrali nawet jedną płytę, której spory nakład Jacek dalej trzyma w mieszkaniu. Ma nadzieję na reaktywację zespołu, dlatego rzetelnie ćwiczy grę na gitarze, bo przez te wszystkie lata trochę wypadł z formy. Sąsiedzi chcą go za to wyeksmitować, bo jego codzienne praktyki zakłócają spokój. Byłam pierwszą osobą, która poprosiła go o autograf na płycie jego zespołu.

Wróciłam do mieszkania i zasunęłam roletę. Da się poznać człowieka lepiej.

Barbara Jamroziak

rys. Mariusz Czeżyk