Poranek w Dolinie Chevreuse rozpoczynałam od odtwarzania map Paryża i Wersalu w poszukiwaniu jakiegokolwiek celu. Nie mogłam niczego zaplanować na dłużej niż dzień. Przed południem otrzymywałam telefon. Głos informował mnie o przedłużeniu wolnego czasu. Mój klient, staruszek, przebywał pod opieką szpitala. Do dyspozycji miałam jego dom z ogródkiem i kartę bankową. Trwało to kilka tygodni. Przeglądałam wiadomości ze świata i Lublina, nie opuszczałam też lektur Prousta i Saint Simona, czytałam poetów i proroków. Wracałam wielokrotnie do początków fragmentów, analizując tła, które wcześniej były zawieszone w głębi scen jak teatralne horyzonty. Po odtwarzaniu detali, powstawała kompozycja z bohaterem odchodzącym na dalsze plany. Proces znikania współtworzyły chwile lęku przed powrotem agresywnego staruszka (czasem mylił mnie ze zmarłą żoną, lubił wyciągać pięści lub zamieniać się w niewinne dziecko dumne ze swojej roztartej kupy na sobie i ścianach). Trzymałam się scenopisu Marivaux umożliwiającego odgrywanie na Wyspie Niewolników ludzi wolnych, panom nakładanie jarzma niewolników. Reżyserem była śmierć rozdzielająca swoje role, jak dawki trucizny. Ona przyznawała nowe prawa do korzystania z dóbr niezależnie od ich przynależności. Małe odejście od założeń sztuki mogłoby rozsadzić solidny bunkier. La Ligne Margot znajdowała się w bezpiecznym oddaleniu od dźwięku dzwonka telefonu. Kiedy o poranku udawało mi się wracać do Marca-Antoine’a Charpentiera, rytuał zaparzania kawy, smarowania brioche konfiturami Bonne Maman, pomagał w powrocie do przydzielonej mi przed nocą kryjówki. Do piszącej ten tekst, która o mało nie wskoczyła przed zaśnięciem do grobu Ludwika XIII, odgrywając teatralny gest ojca kronikarza Saint Simona. Inny kronikarz, l’homme orchestre, pozwolił zrozumieć naturę tego typu powrotu, trafienia o poranku na tego Prousta „spośród milionów istot ludzkich”, którym był wczoraj.

Powrót do Paryża po kilkudziesięciu latach wymagał wyjścia z topografii powtarzających się snów, uliczek nędzników z La Petite Pologne przeobrażanych w haussmanowskie bulwary. Stara Arabka, grzebiąca w stercie ryb wyrzuconych przez sprzedawcę, przykucała nad darami Allaha zarówno na Saint Denis, w La Petite Pologne czy w miejscach, gdzie moja głowa walczyła o odpoczynek. Podobnie było z czarnoskórym mężczyzną ratującym butelkę oleju, która sturlała się na tory pod pociąg z Paryża do Wersalu. Jego żona obciążona dziećmi i siatkami zakupów dopuściła się do straty oleju. Nazywałam ją przez lata Annuszką, choć jej wygląd nie przypominał Rosjanki. Berlioz i Bezdomny słuchali na ławce, na peronie Szatana Wolanda. Od butelki oleju słonecznikowego miały zależeć losy milionów istnień ludzkich, ale dzielny mężczyzna zdecydował się na bieg w kierunku tablicy rozkładów pociągów. Wersal miał ruszyć za kilka minut. Mężczyzna położył się na peronie, głowę wsunął pod pociąg i końcami palców przyciągnął do siebie olej. Uratował świat. Powiedziałam: Bravo, Monsieur! Winowajczyni stała przerażona bez słowa, kiedy małżonek w afrykańskim języku łoił ją za incydent. Podobną sytuację widziałam kiedyś przed wjeżdżającym pociągiem metra, kiedy na torach znalazła się dziesięciofrankowa moneta. Wtedy tłum stojący na peronie zastygł w lęku o właściciela monety, który skoczył na tory i zgrabnie uratował przed zmiażdżeniem kołami. Kiedy wrócił na poziom tłumu, usłyszał burę od kogoś, kto uważał, że dla takich pieniędzy nie warto było skakać. Bohaterowie snów, moi modele i przechodnie, których mijałam, należeli do grupy osób, za którą tęskniłam przez lata rozłąki. Rzeczywiste miejsca, rue de Londres przechodząca w rue de Constantinopole, krzyżująca się z rue de Rome, Dworzec św. Łazarza (ze straganem polskich cukierków), rue d’Amsterdam, rue de Milan, rue d’Athènes, L’église Saint-Augustin, metro Europe, prezentowały się zgodnie z moimi wyobrażeniami o nich. Myliły mi się jednak w snach ich nazwy, Londyn był Rzymem, Ateny straciły nazwę, metro Europa nie istniało. Nad wszystkimi ścieżkami nocnych spacerów czuwał Łazarz ze swoimi totemami metalowych walizek i kompozycji zegarów, rzeźbami Cesara, wiązkami torów wyprowadzanych z dwunastu obrazów Moneta i makiety syna zajmującej mu prawie cały pokój. Najtrudniejszy powrót był na rzymską ścieżkę, na której lutnicy i ich instrumenty budzili się po kilkudziesięciu latach w tych samych witrynach. Wydawali się istotami poddanymi jedynie prawom muzyki. Poznawałam ich skupione na pracy twarze. Byłam pewna, że znali moje marzenia o koncercie wiolonczelistki, mojej córki w Paryżu. Miała urodzić się po powrocie do Polski. Ubierana w sukienki oddane przez kogoś przed drzwi L’Église de la Sainte-Trinité. Kościoła nie zobaczyłam. Usłyszałam dzwony, ale budynek zakryto reklamą perfum.Wieża była fragmentem monstrualnej flaszki, front kościoła stanowiła powiększona wielokrotnie twarz gwiazdy filmowej, znanej przede wszystkim z roli prostytutki. Aktorka uśmiechała się do mnie, pokazując garnitur białych zębów. Podczas gdy Święta Trójca sprzedawała perfumy posługując się hasłem reklamowym La vie est belle, do grupy młodych siedzących na sąsiedniej ławce przed świątynią, na le square d’Estienne-d’Orves podeszło kilku policjantów. Po publicznej rewizji jednej z dziewcząt funkcjonariusze zabrali ją ze sobą. Kilka dni później usiadłam na skwerku, gdzie przed laty lubiłam rysować L’église Saint-Augustin.
Kiedy zaczęłam żałować, że nie mam papieru i kredek, strażnik parku wyrzucił mnie na ulicę. Zamykamy, zamykamy, pobiegł w kierunku mężczyzny, który wszedł drugą furtką. Usiadłam na ławce poza skwerkiem obok bezdomnego zajętego skręcaniem papierosa:
– Wyrzucili?
– Tak, wyrzucili odpowiedziałam, podnosząc zabawkę, zielonego wielbłąda, który leżał przy moim bucie.
– Piękny bactriane.
– Niezbędny w mojej podróży.

W czasie nagłej ulewy schowałam się w wejściu L’église Saint-Augustin, który rysowałam kilkadziesiąt lat temu. Wróciłam do swojej La Petite Pologne, nieistniejącej na mapie dzielnicy Les Miserables. Po schodach wspinali się inni, zmoczeni przechodnie. Drogę do nawy zatarasowała mi para młodych w kostiumach z czasu II Cesarstwa. Kobieta w wielkim kapeluszu poprawiała długą suknię. Znalazłam się na uroczystości zorganizowanej przez przedstawicieli Les Amis de Napoléon III – Société historique du Second Empire w rocznicę śmierci Louisa-Napoléona (banicja pokrzyżowała plany pochówku cesarza w tym kościele). Portret Napoléona le Petit, jak pisał Hugo, banita z rozkazu cesarza, był tak mały, że z daleka mogłam się tylko domyślać przedstawienia postaci. Kiedy przyjaciele cesarza zasiedli na krzesłach, by wysłuchać chóru dziecięcego, niski głos głośnego monologu nędzarki zaburzył świąteczny nastrój. Afrofrancuzka weszła do kościoła z wózkiem szmat i swoich skarbów. Zgarbiona postać była jak zastygła w pozycji wiszących na sznurach (poziome sznury służyły bezdomnym w La Petite Pologne jako poduszki i podpórki pod pachami nędzników, którzy nie mogli się położyć ani usiąść).

Kobieta otulona w kilka wielkich szali szukała schronienia. Mogłyśmy skorzystać z krzeseł wolnych od broszur z wizerunkiem Napoleona III. Staruszka wzięła ulotkę do ręki i zapytała mnie, czy to prawda. Wybuchła przy tym śmiechem podobnym do Befany, dobrej wiedźmy włoskiej, przynoszącej dzieciom prezenty (lalki Befany posiadają pozytywki z diabolicznym śmiechem). Spojrzała na mnie unosząc i skręcając ciężko w moim kierunku głowę.

– Kobiety Napoleona III, musique extrêmement concertante. Kobiety Napoleona, mnóstwo pięknych kobiet. Znałam z obrazów tylko Eugenię, której imię wymawiano z wielkim szacunkiem w Ajaccio. Umieralnia w centrum miasta nad morzem nosiła imię małżonki Napoleona III. Le Mur rose, hospicjum Eugénie, Matisse, Korsyka i Napoleon, Luwr, apartamenty imperatora. Banicja za banicję, pomyślałam, szukając następnego dnia wiadomości z Lublina.

Teatr zgnił.
Bizancjum legło w gruzach. Pękła w mieście szyba w oknie czasu, barierki nie pomogły. Teatr pływa, ale nie utonie, trafi na uchodźstwo.