[—] Wracałem do swojej rutyny, fizycznej dyscypliny, zdrowej diety, regularnych wypróżnień. Swój roczny plan zrealizowałem niemal w 3 miesiące. Jeśli chodzi o redakcję mojej książki, wydawca działał nieco chaotycznie i nie wiedziałem, czego się spodziewać, ale niespecjalnie się tym przejmowałem. Nigdy nie traktowałem wierszy zbyt poważnie.

Początek lutego to początek 2. miesiąca w tym kraju. Sprawy, które nie dają mi spokoju, obejmują: 1. Pociągi, które się spóźniają. 2. Kasjerki, które oskarżają mnie o kradzież. 3. Mój ojczym i matka, którzy nie powinni być razem. 4. Miasto, które zostało wzniesione wyłącznie po to, żeby mnie umniejszyć. Stłamsić. Wgnieść w pył. W kurz. Pamiętacie to z Kafki?

Początek lutego to urodziny mojego wydawcy, które obchodzi na skłocie. Na Nadodrzu. Pamiętam to miejsce z wczesnych lat punkowych i nie mam dobrych wspomnień. Nie mam dobrych wspomnień z żadnej z dzielnic tego miasta. To miasto zabiłoby mnie, gdybym nie wyjechał w porę. Tak czy inaczej, znowu tu jestem. Stoję jak idiota z wódką marki Absolut w dłoni. Mój wydawca zaznacza swoją pozycję. Terytorium. Czuję się jak w szkole i rozglądam się po sali. Jakaś kapela szykuje się do grania. Pod ścianą sprzedają książki i anarchistyczne pamflety. To bardzo zaschłe gówno. Próbują opchnąć Kropotkina w XXI w.

Widzę znajome twarze. Zmizerowane parodie osób, które znałem. Czuję, że muszę się napić. Chwilę później podchodzi do mnie poeta C., schodzimy na dół do baru i całkiem tracimy kontrolę. Potem pijemy w pomieszczeniu z piętrowymi łóżkami na tyłach budynku. Ktoś złośliwy nazwałby to pokojem dla VIP-ów. Po kilku butelkach zaczynamy czytać. Wspinam się na łóżko i wykrzykuję swoje bzdury. Potem oddalam się i odpływam. Gasną światła. Całość jest do zapomnienia.