b/t 1 |

Księżyc jest wielki jak łuska. Pije wodę z wiadra. Moja żona stoi nad studnią. Spogląda mu w oczy. Przebiega kot. Patrzę, jak usiadł na schodku. Powietrze jest suche. Dopiero na wiosnę będą deszcze. Słuchamy, jak woda kapie na drewno. Kołowrót trzeszczy. Kubeł wpada do studni. Księżyc odchodzi.

Mieszkamy tu dwadzieścia pięć lat. Pracujemy w książkach. Mamy popękane paznokcie. Zbieramy odpady. Mieszamy. Gotujemy masę roślinną z wodą. Płuczemy, odsączamy, miażdżymy. Rozkładamy na podłożu. Prasujemy, wygładzamy. Drewnianymi wałkami lub płaskimi kamieniami.

Jesteśmy starzy.

Znad lasu przylatuje ptak. Szybko i prosto. Siada na gałęzi krzaków z zaschniętych strun. „Przyjdą. Zobaczysz”. – powiedziała kiedyś moja żona. „Nie do nas. Tylko tam”. – zakreśliłem ręką ponad lasem.

Siedzę nad jeziorem. Patrzę na las po drugiej stronie. Słyszę, jak ropuchy, jeże i szczury uciekają do wody. Za plecami mam huragan. Chmurę, czarną jak zamknięte oczy na dnie kadzi. Twarz sąsiada ze wsi obok, którego zastrzelili dwadzieścia dwa lata temu. Twarz w trumnie była zakryta. Przyszli i kazali uklęknąć. Związali z tyłu ręce. Strzelili w skroń. Słowik wisi na tle ciszy. Spada nagle do wody. Jest ślepy. Zamykam oczy. Patrzę na las. „Tam pójdą. Nie tu”. – mówiłem kiedyś do siebie.

Na podłodze leżą blaty. Kładziemy na nie pulpę. Rozgniatamy powoli. Wygładzamy. Płaskimi kamieniami albo drewnianymi wałkami. Moje ręce trzęsą się z zimna i głodu. Nie mogę pracować. Jestem zmęczony. Moja żona ma krzywe palce i chude ramiona. Kamień wypada z jej dłoni. Kot zeskakuje z fotela. Za oknem krzyczy sowa. Księżyc chce wody. Niebo nie ma dachu. Podaję mojej żonie kubek.

Chcemy rozetrzeć miękką masę na gładź. Musimy to zrobić. Dzisiaj, musimy. Nie możemy już pracować. Noc jest pełna kurzu. Siedzimy przy dzbanku stojącym na ławce. Palimy papierosy. Chcemy pisać. Jesteśmy zmęczeni. Jesteśmy starzy.

.

.

.

b/t 2 |

Ogolili mu głowę na łyso. Stał na środku pustej klasy. Zostały tylko ściany. Kiedyś pisał na tej tablicy. Jej już nie ma. Jest czarny otwór. Unosi się zgniły dym.

Za oknem leży ciało. Pies węszy, odskakuje. Wraca, wącha, podgryza. Biega przez chwilę wokół ropiejącego mięsa. Gryzie, wyrywa ubranie. Wbija zęby.

Idzie środkiem ulicy. Wszędzie kawałki cegieł, szmat, drewna, papierów. Wiatr toczy dziecięcą piłkę. Spalone auto. Kawałki żelastwa. Jęczy stara huśtawka. Drapie się po ogolonej głowie. Nie ma już wszy.

Stawia przewrócone krzesło przed sklepem. Siada na brzegu. Nauczycielka mówi do dzieci. Pokazuje litery alfabetu. Każde dziecko po kolei podchodzi. Pisze na tablicy po jednej literze: А, Б, В, Г, Ґ, Д… Kiedy on staje przed tablicą, zapomina, co miał napisać. Wybucha płaczem. Dzieci się śmieją. Siada w ławce. Kładzie twarz na stoliku. Dotyka palcami głowy. Podnosi ją. Patrzy w dal. Butelki, pudełka. Kawałki cegieł, szmat, drewna, papierów. Wiatr toczy dziecięcą piłkę. Nie ma już wszy.

.

.

.

b/t 3 |

Pisz o tym. To jest jak кров. Płynie samoistnie.

Po mojej stronie rzeki wzlatuje balon. Rzęzi odwijany łańcuch. Coraz wyżej i wyżej. Chcesz dotknąć powietrza, ono gaśnie. Cofasz rękę, ono się zapala. Chcesz krzyczeć i złapać. Pomalować skronie tym ich zaczadzonym miejskim powietrzem. Milczy w twoją stronę wieża o dwóch kolorach. Na dole, co kilka minut, wyje ambulans.

Pisz o tym. To jest jak вода. Płynie sama z siebie.

Żeby ją pochłonąć, musisz położyć się i zamknąć oczy. Sama rozleje się wokół twojej głowy. Prześlizgnie się przez włosy i wokół krtani, popłynie trzonem mostka. Palcem wskazującym będziesz ją kierować w tylko twoje miejsce. Przeżuje cię i pożre. Rozkładasz nogi. Chmury odfruwają. Szczury chowają się w piwnicach malarycznych kamienic. Źrenica nad rzeką rozszerza się.

Pisz. Kiedyś ukrywałaś to w notesach, chowałaś przed całym światem. Krzyczałaś na niego nad rzeką, żeby nie wyjeżdżał. Teraz nie ma już ani jego, ani świata, ani tamtych notatek. Nikt ci nie zrobi herbaty, kiedy zachorujesz. Pusty rondel położysz na kamieniach. Nie będzie już nikogo, poza tobą, żeby się po niego schylić. Do szkoły butelkę z piciem dawała ci zawsze matka. To był kolorowy termos w kwiaty, po babci. I były kanapki zawinięte w gazetę. Ogryzki wyciągane po lekcjach z tornistra, wbijałaś w nie kredki ze złości.

Twoje palce już nie chcą.

.

.

.

fot. autora

Jacek Żebrowski
ur. 1979. pisarz i eseista. debiutował w „Undergruncie” (2002) i wydawnictwie minimalbooks (2008). autor dramatu Ludobójstwo (2014). kręci krótkie filmy na taśmie super-8. jeden z autorów książki 1000 filmów, które tworzą historię kina, nagrodzonej na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. współredaktor zina literackiego „Papier w dole”. należy do kolektywu redakcyjnego wydawnictwa papierwdole i grupy Katalog Press. prowadzi audycje muzyczno-literackie w Radiu Kapitał i Rave FM. mieszka w Krakowie.