#8: Pierwszy miesiąc pracy
.
I
Pod koniec lipca kończy mi się euro na koncie. Ostatecznie i nieodwracalnie.
Ze ściśniętą dupą, z poskręcanymi flakami rozsyłam swoje CV gdzie popadnie. Nocami robię rundy po wrocławskich hotelach.
Pierwszy odzew przychodzi z [—]. Z pustym portfelem i jeszcze bardziej opustoszałym kontem cisnę tramwajem z Biskupina na Podwale. Na miejscu przyjmują mnie szef recepcji, pani od HR i prowadzą do jednego z restauracyjnych stolików. Częstują kawą, szerokim uśmiechem i zasypują korporacyjnym bełkotem, wprost z pokoju szkoleń, spełniającym wszystkie międzynarodowe standardy różnorodności i inkluzywności. Kolejny raz daję się naciągnąć. Nabieram się na benefity, gadkę o grupie biegowej, szefie ochrony trenującym BJJ i managerze, który na nockach ogląda UFC. Wynegocjowałem 3400 na rękę plus premię za upselle i pojechałem do domu.
Onboarding kilka dni później zaczyna się od śniadania w hotelowym bistro. Nakładam sobie talerz pełen zwierzęcego białka i kimchi i słucham jakichś bzdur o Koreańczykach z LG permanentnie przebywających w hotelu. Kwadrans później muszę odbębnić 4 godziny szkoleń. Powoli zaczyna do mnie docierać, że popełniam błąd. Slajdy z historią marki [—-] i hasła przekonujące o rodzinnym charakterze molocha to już przegięcie i sprawiają dogłębny fizyczny ból. Po wszystkim podpisujemy bardzo zawiłe klauzule, robią nam zdjęcia i odsyłają do domu. Zanim zacznę nocki, muszę zaliczyć dwa dni na pierwszej zmianie, kolejne dwa na drugiej i przeklikać szkolenia online w języku angielskim narzucone przez centralę w Sofii.
II
Noc w [—] przebiega następująco:
Na start muszę wymienić kasetki z serwerowni. Potem sprawdzić stan lodówek z kanapkami, zrobić kawę i zacząć serię procedur obowiązujących przed zamknięciem dnia. Po północy zamykamy dobę i wtedy zaczyna się zabawa. Lista protokołów, raportów i kwitków, które generuje to korporacyjne dno to jakiś koszmar. Większość to procesy, które można by z łatwością zautomatyzować. To mokry sen Kafki; segregowanie faktur przerasta moje kompetencje. Koło drugiej muszę zrobić obchód – obejść ten pierdolony hotel, tego molocha i zeskanować blisko 30 kodów QR rozmieszczonych w kluczowych punktach obiektu. Przez pierwszy tydzień zajmuje mi to ponad godzinę. Gubię się i błądzę po piętrach i pomieszczeniach gospodarczych. Koło czwartej jakiś pijany w sztok i napalony skurwiel w Gucci chce sobie poruchać i musimy dzwonić po taksówkarza, który obwozi naszych gości po burdelach. Koleś chyba nie wie, co można dostać w mieście o tej porze. O piątej zaczynam przygotowywać take-away dla LG-ików, o których wcześniej wspominałem. Zawijam się o 6:30 i uderzam do pobliskiej Żabki po 0,35 whisky i 0,33 coli. Właściwie nie trzeźwieję. I nie jest to nic nowego. Wytrzymam tu jeszcze kilka tygodni.
#9: Zamknięcie roku
.
I
Potem zatrudniam się w Starej Bibliotece, która obecnie pełni rolę hotelu. To wyjątkowe miejsce i prawdopodobnie moja najlepsza posada. Przez pół nocy leżę w ogrodzie zimowym i wpatruję się w gwiazdy na niebie. Ogród na zewnątrz oświetlają zielone światła. [—]
Leżę, duszę się i krztuszę.
Nic dziwnego. Wypaliłem paczkę cienkich Davidoffów i drugą paczkę jagodowych Winstonów. Wypiłem ze dwie setki Żubra i wciąż czuję się, jakby ktoś wyrwał mi część ciała. Jakbym miał się zapaść w sobie. Miałem zgrywać zimnego skurwiela, ale czuję się, jakbym umierał. Wygląda na to, że doszedł mi kolejny nałóg, a i tak miałem spore problemy z wykombinowaniem, jak nie skończyć roku jako pełnoetatowy alkoholik.
II
Na PAPIER ŚCIERNY #3 wjeżdżam na pełnej kurwie, znów jestem personą, którą kleiłem przez ostatnie kilka miesięcy. Księgarnia Hiszpańska jest wypchana po brzegi. Przyjechało nawet kilka osób spoza Wrocławia i musimy czekać 30 minut, aż wszyscy zamówią piwo. PAPIER ŚCIERNY #4 w formie konkursu to jeszcze większy tłum. Do wygrania jest 900 zł i zapisało się 14 osób. Po pierwszej rundzie eliminacyjnej wyłaniamy 8, reszta rozgrywa się w systemie pucharowym. Wygrywa poeta M. z Krakowa i zabiera hajs do domu, pozostali odchodzą z niczym. PAPIER ŚCIERNY #5 zapowiada się równie agresywnie. Ale to już w przyszłym roku. Ten rok (2022) kończę na pustym baku, na oparach.