Pracując przy organizacji i promocji wydarzeń zauważyłem, że miasto tętni kulturą, ale tylko w piątki i soboty. Wszystkie instytucje działają wtedy kolektywnie, niczym Borgowie ze Star Treka, w pocie czoła realizując swoje przedsięwzięcia oraz próbując nakłonić widownię do uczestnictwa w akurat ich wydarzeniu. W tygodniu natomiast żyjemy na kulturalnej pustyni. Z rozrywek charakterystycznych dla mieszczańskiej inteligencji pozostaje siedzenie w knajpie albo sport. Jednak nie ukrywajmy, że to pierwsze jest sympatyczniejsze.
Zestawienia z Wrocławia mówią jasno: w weekend 25–27 lipca 2025 zaplanowano 117 wydarzeń (koncerty, spektakle, wystawy, warsztaty itp.). Poprzednie weekendy miały od 100 do 145 wydarzeń. Kultura skondensowana jak rosół w kostce. A dni powszednie? Przy optymistycznym założeniu, że od poniedziałku do czwartku dzieje się po 15 wydarzeń dziennie, mamy 60 wydarzeń w 4 dni, czyli mniej niż w jeden porządny weekend (statystycznie: 2 dni weekendu i 4 dni tygodnia).
Weekendocentryzm robi więc dwie rzeczy naraz. Odcina ogromną grupę ludzi od wydarzeń. Przemysł, gastronomia, ochrona, kultura, medycy, magazyny, budowlanka – wszyscy, którzy mają nieregularne grafiki, często również weekendowe. Po drugie – prowadzi do nadmiaru w krótkim czasie: spektakle, koncerty i demonstracje śmiertelnie ścierają się co weekend w walce o widza. Wszystko dzieje się w momencie, gdy każda instytucja kultury dumnie deklaruje prace nad dostępnością. Tłumaczenia na PJM, pętle indukcyjne, windy, szerokie drzwi i bardzo dobrze! Tylko że przy całym tym słusznym wysiłku nie zauważamy największej grupy z ograniczonym dostępem: ludzi, którzy po prostu pracują wtedy, kiedy odbywają się wydarzenia. Nie dlatego, że są „spoza kultury”, tylko dlatego, że ich grafiki są inne. A to już nie jest kwestia pętli indukcyjnej, tylko kalendarza.
Jedynie ok. 1/3 pracujących Polaków funkcjonowała w modelu „pon–pt, 9–17”. Większość z nas nie ma wolnych weekendów, a mimo to właśnie pod weekend układana jest cała narracja o czasie wolnym, zainteresowaniach, dostępie do kultury. Odpowiedź wcale nie jest tak oczywista, jak by się chciało. Bo żeby to zmienić, nie wystarczy wpisać coś w kalendarz. Trzeba by rozbroić cały wewnętrzny układ: od trybów pracy techniki, przez nawyki promocyjne, po kalkulacje frekwencji i grantowe KPI-e. Przecież w wielu instytucjach grafiki techniczne, produkcyjne i kadrowe są zsynchronizowane właśnie pod weekend, kiedy opłaca się „zrobić więcej jednym rzutem”. Weekend to komfort systemu.
A i publiczność nie jest tu bez winy. Ludzie często nie chodzą w tygodniu, bo nie są do tego przyzwyczajeni. Kultura została zakodowana jako rytuał weekendowy. Coś pomiędzy zakupami a brunchowym prosecco. Tyle że dziś nie rywalizujemy już tylko z innymi wydarzeniami na żywo. Rywalizujemy streamingiem, książka, grą, podcastem o zbrodni (przy którym można sprzątać) itp. Tu przewaga nie jest po naszej stronie. Te aktywności nie wymagają obsługi widowni ani zgody BHP na dym. Mają algorytmy i mogą być zawsze „na jutro”, „na wieczór”, „na połówkę uwagi”. W dodatku są tanie albo przynajmniej już opłacone.
Kultura na żywo jest dziś nie tylko wyborem, to wysiłek. Trzeba wyjść z domu, zsynchronizować kalendarz z rzeczywistością, zanurzyć się w tramwaj pełnen cudzych rozmów. Trzeba chcieć. I to właśnie dlatego programowanie wydarzeń tylko wtedy, kiedy jest najłatwiej i najbezpieczniej, to droga donikąd. Bo kultura nie wygra dostępnością, ale może próbować wygrać elastycznością i odwagą w testowaniu.
Może więc to nie rewolucja jest potrzebna, tylko mikroeksperymenty: spektakl o nietypowej porze, cykl zbudowany wokół rytmu pracy zmianowej, projekt dla ludzi, którzy wracają do domu w poniedziałek o 9 rano. Coś, co nie rozbija struktur, ale delikatnie poszerza wyobraźnię czasową. Tak żeby kultura mogła się zdarzać także między zmianami, między nocną a poranną, między opieką a zmęczeniem. Bo jeśli naprawdę chcemy mówić o dostępności, to trzeba też zadać pytanie: dla kogo ustawiamy zegarek kultury?
.
.
Robert Traczyk
absolwent AST w Krakowie (filia we Wrocławiu). Reżyser teatralny, aktywista kultury. W jego najnowszym spektaklu, zatytułowanym Kiedyś Różą byłam, dziś gniję w kanale, Róża Luxemburg po śmierci zderza się z dzisiejszą współczesnością.