Powrót do falowca. Tryptyk o życiu wiecznym i inwentaryzacja
I. Cisza
Nie przypuszczałem jak bardzo
może brakować tej głupkowatej sąsiadki
kłócącej się z rzeczowym sąsiadem.
Poza tym nie jest głośno,
mam porządne okna, sień na galerii,
gdzie mogę spalić fajkę, kuchnię z oknem.
Wygoda. Jakbym zbudował dom
w domu, w którym jest tysiąc
dwieście domów. Kiedyś
przywyknę, będę narzekał na sąsiadkę
kłócącą się z sąsiadem, przestanę
doceniać wszystkich obcych ludzi
na ulicach i to, że jest ich dużo.
Póki co wyrzucam śmieci matki.
Rachunki sprzed dwudziestu lat,
pochwały ze stoczni, zaświadczenia,
wyniki badań, zasuszone paprotki,
cztery zegary (wszystkie ucichły, ale
ciągle nerwowo spogląda).
Jeśli ma się tu zrobić pusto,
to całkowicie.
II. Ubóstwo
Matka
wiodła życie chude między kuchnią,
salą królestwa i telewizorem. Toteż
zdumiało mnie, że nie robiąc i nie mając nic,
zgromadziła tyle rzeczy. Odpady
po remontach, RTG z lat siedemdziesiątych,
przeterminowane kosmetyki,
stare wykładziny, zużyte
buty, reklamy suplementów, ponad sto kilo
Strażnicy (w każdym numerze
ta sama treść, dziecinnym językiem
orzeczenie, że matka nigdy się nie zestarzeje
i nie umrze).
Powtarzanie, chodzi o powtarzanie, wciąż
doskonale pamięta, że nigdy się nie zestarzeje
i nie umrze.
Ale kiedy ją odwiedzam, pyta – kim pan jest?
III. Wieczność
Osobliwe, ktoś, kto chce żyć wiecznie,
zgromadził tyle przeszłości, że już
trzeci dzień wynoszę worki z makulaturą,
plastikowe bibeloty, popękane koszyczki,
tandetne dzbanuszki skądś, obłupane filiżanki,
ramki nietrzymające zdjęć i zdjęcia,
które wypadły; leżą w ryzach, zblakły,
pytam – kto to? Nie wiem – odpowiada,
bo nie pamięta, a zblakłe zdjęcie
nie pamięta samo siebie.
Mówi, że głód przed wojną, że boso do szkoły,
i że uszczelniała pokłady statków. Pamięta
swój numer przydziału z czterdziestego
dziewiątego roku. I pamięta wieczną młodość,
która jest przed nią, równie pełna
rupieci, równie rozległa.
Epilog
Wówczas na dwójce,
czasem na jedynce emitowali
filmy katastroficzne. Wtedy mówiła –
słyszałam, jak bili narzędziami
w burty, w rury. Im nikt nie wypalił wyjścia.
Pytam, czy pamięta MS Maria Konopnicka;
nie pamięta. Pamięta krzyk spod blach.
A potem zajada rosół, powtarza
swój numer. Będzie powtarzać,
że uszczelniała pokłady. Będzie
czasem przebąkiwać o tym biciu
w burty, w rury.
.
.
.
Zieleniak (duma matki)
Trans zwijał szyny miast
i miast cokolwiek zmieniać,
miął szyby, kuląc blask,
nim zeszklił je Zieleniak.
W stłuczone mięsa serc,
w kwarc łez, jak duch, mdły, niemy,
pion piął tę myśl: bóg jest
i rosnąc – go sięgniemy.
Spójrz, synu, błędny piach
wykuł i zazielenił,
i rzucił niebu w twarz
twardą odpowiedź ziemi.
Dziś z prochu zrodził się
sam proch, zwierając ogień
w katedrę, która jest
nie bogu, ale bogiem.
.
.
.
Stanowczy wiersz z kropką w tytule.
W Gdańsku sączy się przez błoto Radunia i stoi zwarzona porami roku Motława. Mimo to poezję mierzy się na bieżąco.
Bolesław Fac, Raport o stanie poezji w latach 70.
Jest osiemnasta czasu letniego,
widno, ciepło, gwar.
Pub Lamus przetrwał pandemię, pod parasolem
siedzi Kleinszmidt i pisze wiersz
dla Laurence Leobeuf, którego nie może skończyć
od sześciu lat. Poezja w Gdańsku ma się kiepsko,
więc tym bardziej należy docenić swoisty heroizm
tych prób i wybaczyć
nowofalową manierę tego, co właśnie czytasz
(pomijając dwuznaczną przerzutnię powyżej).
To miejsce jest jakby pomimo
przeszłości, z braku stolików spętlony gwar
obsiadł asfalt, chodniki. Marcin dopala fajkę,
dopija ipę. Za mało poezji leży na ulicy,
która przyczajona, nieobliczalna, milcząca
przyjmuje klientów Lamusa. Kiedy ruszy się z miejsca,
nikt nie pozna nawet skrawka krawężnika. Jeszcze nie teraz.
Historia zawsze kiedyś się kończy, trzeba tylko
odrobiny cierpliwości, jak już nie ma nic
do załatwienia, okazuje się jak wiele jeszcze
z tego co powinno zostać powiedziane
nie zostało powiedziane. Będzie
w Gdańsku poezja, będzie jej dużo.
.
.
.
Sławomir Płatek
gdański poeta, animator życia literackiego na Wybrzeżu. Autor siedmiu książek poetyckich, a także artykułów filmoznawczych, licznych recenzji i esejów.