Rozmowa ze Zbigniewem Pisułą: sprzątaczką, autorem opowiadań i performansów

Marcin Czerwiński: Gdzie i kiedy pierwszy raz zaskłotowałeś?

Zbigniew Pisuła: Takie słowo wtedy, w końcu XX wieku, dla mnie nie istniało. Z hukiem opuściłem internat wojskowy przy ulicy Obornickiej. Trafiłem do hotelu robotniczego PZL-Hydral przy ulicy Sycowskiej 3, też we Wrocławiu. Łysy kierownik dał mi do wyboru dwa wolne miejsca. Pewno starał się zataić informacje: 1/ że niedługo rozpocznie się likwidacja hotelu, 2/ że jedno miejsce jest z Polakiem, a drugie z Murzynem [dziś powiemy: czarnoskórym – przyp. red.]. Wybrałem natychmiast. Polak miał szafę zamykaną na gwóźdź i podchodził do mnie nieufnie. Nie spodobało mi się. Bruno (zapomnijmy, że był Murzynem) miał meblościanki i patrzył na mnie z dołu przenikliwie. Pokój był mały, ale jasny. Ten wybrałem. Meblościanki, to był symbol przemocy ze strony państwa – bezsensownej, żałosnej, wstydliwej. Zostały zatrzymane za długi młodym ludziom z dzieckiem. Sam takiej przemocy doświadczyłem w innym miejscu, ale tu podobało mi się. Świat przewrócił się na moich oczach. Od dziesięciu lat wynajmowałem coś taniego, ale lubiłem wygody i nigdy nie mieszkałem z Brunem. W Łodzi, na osiedlu akademickim, mówiliśmy na nich „bambusy”. Kiedy byłem dzieckiem, ktoś z dorosłych wzbudzał moją ciekawość mówiąc, że po polu biega jakiś Murzyn. Wspomnę od razu, że mój jedyny występ przed publicznością miał miejsce w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Mówiłem wtedy wiersz Murzynek Bambo.

Polubiłem Bruna natychmiast. Świetnie mówił po polsku, był wyrobiony politycznie. Umiał szybko przyrządzić sobie jedzenie, chodził do kuchni i plotkował godzinami. Mnie także nie żałował języka. Leżałem na jednym łóżku, Bruno na drugim, pod oknem jego mały telewizor, między nami pół metra podłogi i gadamy, gadamy, gadamy… Miał też małą lodówkę, a wokół niej roiło się od karaluchów. Tylko poczuły jedzenie, kiedy coś się wkładało, to wybiegały z ukrycia, jak świnie do koryta. Były wszędzie. Raz przyuważyłem, że prusak maszeruje po poręczy tapczanika i zaraz wejdzie Brunowi we włosy. Wszcząłem alarm, ale niepotrzebnie. Bruno oświadczył ze spokojem, że on żyje na Ziemi dłużej niż człowiek.

Był początek lata. Nadal nie wiedziałem, co to jest skłot, ale musiałem wybrać, czy opuszczam to miejsce, czy zostaję. Pomyślałem, tyle ludzi, może wygramy. Zaczęła się segregacja. Na pierwszy ogień poszli ci, którzy nie mieli polskiego obywatelstwa. Kierownik powiedział im: wynocha, chociaż decyzja zapadła gdzieś wyżej w tej spółce Skarbu Państwa. Bruno był na liście. Nie pomogły plotkowania i chody u kierownika. Udało się przeciągnąć sprawę kilka dni. W tym czasie zarząd spółki podjął kolejne decyzje, że ci z Sycowskiej 5 przechodzą na Sycowską 3, a ci z trzeciego piętra na drugie. Normalnie getto. Czułem się, jak żydowski policjant, który i tak na koniec dostanie w czapę od Niemca. Oczekiwano ode mnie, że wywalę Bruna na zbity pysk, na ulicę. Serce mi się krajało, ale nie powiedziałem niczego w jego obronie. Byłem przekonany, że pisnę słowo i wylecimy razem na ulicę. Nie chciałem tego, bałem się. Później Bruno pozwolił sobie gorzko to skomentować: Jak twój nowy kolega? – zapytał.

Właśnie kierownik znalazł sposób na moją bezczynność. Do naszego pokoju skierował Wróbla. Po kilku miesiącach zdobyłem się na refleksję, że kierownik z Wróbla zrobił psa i powinien otrzymać Nagrodę Nobla w dziedzinie biologii. Wróbel nie przebierał w środkach. Oświadczył Brunowi, że ma się natychmiast wyprowadzić. W przeciwnym razie powyrzuca jego rzeczy z pokoju. Dla mnie nowa rozterka. Pamiętam ją do dzisiaj. Sprzeniewierzyłem się tolerancji, koleżeństwu, Brunowi. Po kilku dniach zaczął się strajk.

Co się stało z Brunem?

Został zamordowany. W Sądzie Okręgowym we Wrocławiu rozprawa toczyła się ponad rok. Sceny jak z filmu. Siedmiu sędziów, którzy początkowo jeszcze zadawali pytania oskarżonemu, a później całkowicie oklapnęli. Prokurator, dwóch adwokatów, oskarżony w metalowej klatce. Pamiętam tego gościa, który czasami go przyprowadzał – prawdziwy zakapior. Wszystko piszę z pamięci, chociaż morderstwa dokonano 25 stycznia 2003 roku.

Z Brunem trzymał sztamę Dimczo i nieraz go angażował do swojego zespołu Terra. Najlepszym numerem była Malajka, kiedy Bruno śpiewał. To był dziwny epizod, że znalazł się poza Wrocławiem. Właściciel świńskiej fermy koło Zgorzelca tak go polubił, że Bruno miał zostać jego następcą. Oprzątał świnie sumiennie, bez poczucia krzywdy. Pod sklepem stali miejscowi bezrobotni, którzy byli bardzo ambitni. Prędzej daliby się zabić niż pójść do bogatego oprzątać świnie i nabijać mu kabzę. Bruno nie rozumiał ich postawy. Nie mógł się nadziwić, że Polacy są tacy złośliwi i zakłamani.

Inna historia. Na moim miejscu mieszkał z Brunem niepełnosprawny z Oleśnicy. Bardzo się lubili, ale zaczęło śmierdzieć w pokoju. Po pewnym czasie Bruno odkrył źródło. Kolega psychiczny trzymał w tapczanie kawałek kiełbasy – zielony i kompletnie zepsuty. Optymizm Bruna był do pozazdroszczenia. Nieważne, że w ciągu piętnastu lat pobytu w Polsce niczego nie osiągnął. Do jesieni 2002 roku nie miał obywatelstwa. Ciągle podejmował nowe wyzwania i był dobrej myśli. Najczęściej pomagał słabszym, przeważnie dzieciom. Stawiał na ich podmiotowość w przeciwieństwie do takiego ojca, który wprawdzie jeździł mercedesem, ale tracił kontakt z synem.

Kiedy mieszkaliśmy razem, Bruno mówił o swoich planach. W Poznaniu czekał na niego dyrektorski stołek. Podjął pracę w swoim zawodzie, po sąsiedzku, na Zakrzowie. Miał stworzyć schemat zarządzania prywatną firmą śmieciową. Schemat poszedł do kosza – nie przyjęli go na etat. Jedyny plus to przeszczep nerki. Był rok 1997, czas powodzi, a Bruno doczekał się operacji w Szczecinie. Otrzymał nową nerkę. Właśnie miała wypadek młoda kobieta. Został zabrany śmigłowcem, operacja się udała. Od tej pory musiał brać drogie leki, żeby organizm nie odrzucił nerki. Pomyśleć, jakie targają nami sprzeczności. Z jednej strony dajemy gościowi nerkę, a z drugiej przyglądamy się ohydnemu zabójstwu. To nie było z dnia na dzień. Bruno, jak ten Książę Niezłomny, nie szukał u nikogo ratunku. Nikt mnie tu nie zapraszał, na nic się nie skarżę, tak tłumaczył swoją postawę sfrustrowanym kolegom z zagranicy. Wiadomość o śmierci Bruna była dla mnie takim przeżyciem, że ziemia usunęła mi się spod nóg. Moim zdaniem to było zabójstwo na zlecenie. Wracałem z Klubu Ludzi Życzliwych i nie mogłem dojść do siebie. Jak to możliwe? Jaki ma sens życie tu, na Ziemi? Ktoś da mi w łeb, w jednej chwili zejdę z tego świata i pies po mnie nie zawyje. Nie będzie szukania sprawiedliwości, nic, wszyscy zapomną. Życie potoczy się dalej.

Pamiętam, że wtedy przyszedłeś do redakcji „Rity Baum”, która mieściła się na Prądzyńskiego, w moim mieszkaniu. Siedzieliśmy akurat z Michałem Fostowiczem i rozmawialiśmy, gdy zadzwoniłeś domofonem. Chciałeś wtedy, by napisać o morderstwie Bruna, ale to wymagało poważnego śledztwa dziennikarskiego… Kolejny raz spotkaliśmy się wiele lat później, już na Ruskiej. Proponowałeś, by opublikować twoją korespondencję z matką. Ona już nie żyła. Dlaczego chciałeś upublicznić wasze listy?

To musiało być zaraz po śmierci mamy. Będę ją nazywał mamą, a nie matką. Przez kilkanaście lat była dla mnie całym światem, a później przysyłała mi pieniądze. Kochająca mama, chciałbyś taką mieć. Zaraz po śmierci mamy, po otarciu łez, miałem nieodpartą pokusę opublikować listy od niej, które mają swoją historię. Część zginęła w czasie powodzi.

Listy od mojej mamy zasługują na publikację. Zauważ, że nie ma listów ode mnie. Mama zmuszała mnie, żebym coś pisał. Czy dostałem pieniądze, ile zarabiam… Może nie zawsze, bo sześć lat siedziałem w schronisku. W każdym razie, jak mi się żyje, a nie wyciąganie starych, rodzinnych historii. Moje listy nie miały większego znaczenia. Konia z rzędem temu, kto je odnajdzie. Listy od mojej mamy to jest żywe świadectwo epoki. Mama i maminsynek. W czasach kompletnego zniewieścienia nie ma lepszej opcji.

Jeśli chodzi o spotkanie w twoim mieszkaniu przy ulicy Prądzyńskiego, to wspominam inaczej. Nie mam pojęcia, czy to był Michał Fostowicz, czy ktoś inny. Wyglądał nieciekawie, miał na talerzyku nieapetyczny kawałek sernika do kawy, ale powiedział coś mądrego. Pamiętam do dzisiaj: nie trzeba wielkiego wstrząsu w życiu, żeby napisać powieść, opowiadanie, zyskać sławę. To może być byle jakie zdarzenie, ale cała sztuka na tym polega, żeby je sprytnie rozwinąć. Doszedłem do wniosku, że niczego nie wskóram i wyszedłem. A śledztwo dziennikarskie. Nie wiem, czy to chodliwy temat. Pewno nie, bo sprawa leży odłogiem już kilkanaście lat. Podziwiam prawników. Dużo czasu zajęło odczytanie wyroku, ale morderca pewno jest już na wolności. Kto to sprawdzi.

A potem zostałeś panem sprzątaczką… Czy wcześniej imałeś się innych zajęć? Skąd w ogóle ten pomysł na sprzątanie? Przecież mógłbyś robić dziesiątki innych rzeczy.

Nie urodziłem się po to, żeby zostać sprzątaczką. Mama przewraca się w grobie patrząc na moją karierę w branży sprzątającej. Ta sama mama, która jest powodem mojej dumy, wpędziła mnie w wojnę z ojcem i w biedę, z której naturalnym wyjściem było sprzątanie. Są zawody gorsze niż sprzątaczka, na przykład grabarz, hydraulik, szczurołap. Zawsze myślałem, że spadając niżej zostanę grabarzem. Niech się smucą żałobnicy. Dla mnie byłoby to królewskie uczucie stać nad grobem gościa, czy też gościówy, który tydzień temu mienił się być lepszym ode mnie. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo, pózniej kochałem własną żonę, czemu mama z siostrą nie mogły się nadziwić. Dla świata byłem zerem. Kilkanaście razy zmieniałem pracę. Najdłużej wytrzymałem w FSO, jako monter pojazdów samochodowych. Nie zostałem prezesem, dyrektorem, członkiem rady nadzorczej. Karierę sprzątaczki rozpocząłem w schronisku dla bezdomnych. Zmądrzałem na tyle, że nie podałem już pełnego wykształcenia, czyli wyższego. Ujawniłem podstawówkę.

Wcześniej byłem przedstawicielem handlowym. Długo i namiętnie uprawiałem ten zawód, bez szansy na wybicie. Za to byłem wolny. Niczym hrabia jeździłem sobie na wakacje z Wrocławia do Sworawy, do mojej mamy. Siedziałem trzy miesiące albo pół roku i wracałem. Zaczynałem od zera. Szukałem nowego pracodawcy, nowej hurtowni i kwatery. Dziki kapitalizm był rajem dla oszustów, nie dla praworządnych. Umowa umową, ale we Wrocławiu nie było hurtowni, która wypłaciłaby mi prowizję za czas wakacji. Byli koledzy, którym zazdrościłem, na przykład przedstawiciel Tchibo albo Piasta. Samo ich wejście do sklepu budziło sympatię kierowniczek. Nie to co moje. U schyłku kariery byłem przedstawicielem hurtowni Ziutex, której sama nazwa pobudzała do śmiechu. Zestarzałem się, poznałem samego siebie, spojrzałem prawdzie w oczy i zostałem sprzątaczką. Po mamie mam to, że lubię sprzątanie. Widok czystych dużych powierzchni sprawia mi przyjemność. Wbrew przesądom ta praca mnie nie hańbi, tylko przynosi satysfakcję. Dzieje się tak dlatego, że mam firmę. Dwa razy byłem na spotkaniach małych firm w hotelu Mercure i jestem bardzo mądry. W życiu nie będziesz nikim innym niż byli twoi rodzice. Ktoś to napisał, ale czy mogłem tak zaraz uwierzyć? Studia, miłość, marzenia przysłaniały mi tę gorzką prawdę. Swoją drogą, wystarczy rozebrać na części moje nazwisko. Jest w nim i partia rządząca, która ci się nie podoba, i słowo pisać.

W swoich performansach używasz niejednokrotnie wycieraczek. Dlaczego?

Pytasz, jakbym był już artystą. Bardzo mi to pochlebia, chociaż mam już spory dorobek – udokumentowany. Wycieraczki są punktem wyjścia. Leżą bezprawnie na korytarzu, a sprzątaczka chodzi grzecznie koło nich, jak dzieci koło starego niedźwiedzia. Długo myślałem, dlaczego są takie niedobre i przyszło objawienie. Do wycieraczek doszedłem przez biedę. Nie urodziłem się sprzątaczką. Nie jestem synem sprzątaczki. To chyba większa bieda. Nienawidzimy Marksa i Lenina, a oni przecież nie byli z nas, nie byli robotnikami. Wyobrażam sobie protest sprzątaczek, coś w rodzaju Strajku Kobiet. Kilkutysięczny tłum oczekujący na jakieś mądre słowa. Podchodzę do mikrofonu i skanduję. Jestem Marksem, Engelsem, Leninem, Bierutem, Gierkiem, Wałęsą – dla sprzątaczek. I dalej coś tam. Porównanie ze Strajkiem Kobiet jest trafne, bo sprzątaczki to najczęściej kobiety. Po drugie, organizacja sprzątaczek napotyka ten sam problem, który mają organizacje kobiece – nie wszystkie są za. Kiedy we WRO powiedziałem o wycieraczkach, to padła odpowiedź: skądże znowu, my bardzo lubimy naszą Gosię. Myślę, że pięćset lat to nie będzie za dużo na likwidację bezprawia. Jak doszedłem do tego przywództwa? Otóż w roku dwa tysiące szóstym w schronisku dla bezdomnych byłem kimś – bossem numer dwa. Dostałem mieszkanie, przeszedłem do głównego obiegu i stałem się nikim. Powinno być odwrotnie. Po trzech latach bycia sprzątaczką nie mogłem się z tym pogodzić. Myślałem zawzięcie, aż przyszło objawienie – wszystkiemu winne są wycieraczki. Od tego czasu zbudowałem niepodważalny system, że przemoc, błaganie, stan posiadania – wszystko znajduje się pod wycieraczką. Są tacy, którzy w to wierzą, ale nie ulegam złudzeniu. Jest moda na indywidualizm. Wystarczy palnąć byle głupstwo i ma się zwolenników. Do końca życia będę wrogiem wycieraczek oraz ich właścicieli, czyli prawie wszystkich.

Zbigniew Pisuła podczas performansu wycieraczkowego,
Noc Performerów 2018. Fot. Tobiasz Papuczys

Czy to znaczy, że bunt wobec wycieraczek jest metaforą oporu? I dlaczego tak nienawidzisz właśnie tych nieszczęsnych wycieraczek?

Wiedziałem, że z tobą nie pójdzie łatwo. Gdybym nazywał się Jerzy Grotowski, powiedziałbym jedno słowo: objawienie. Skoro tak nie jest, użyję słowa, które z całą pewnością zrozumiesz. Tym słowem jest wolność. Poczuć się wolnym, nie widzieć wycieraczek, tak samo wchodzić do swojego mieszkania jak do galerii handlowej. Co za wspaniała perspektywa. Idziesz do ciotki, żeby jej powiedzieć o śmierci wujka. Nie stajesz na wycieraczce i nie udajesz psa, szurając butami. W ten sposób ukrywasz, że nie jest ci przykro. Teraz patrzysz ciotce w oczy i mówisz: „Wujek właśnie umarł”. Bez najmniejszego zakłamania. Mówiąc najprościej, nie jestem psem, który szczeka do księżyca. Moja nienawiść skupia się na ludziach, którzy wyżej cenią swoje szmaty przed drzwiami, czyli wycieraczki, niż mnie. Jestem tylko sprzątaczką, ale nie oszukujmy się, niejeden mieszkaniec stoi niżej ode mnie na drabinie społecznej. Jest etatowym włóczęgą albo zrobił chlew ze swojego mieszkania. Sama wycieraczka nic nie znaczy. Dodajmy jej cech ludzkich, a zobaczymy, jak przerasta właściciela. Obserwuję to zjawisko z zapałem. Człowiek umiera, a wycieraczka zaczyna drugie życie. Czeka miesiącami na ekipę remontową, która trochę ją sponiewiera i wyrzuci. Może mieć więcej szczęścia i wejść w skład masy spadkowej, wtedy jej żywot jest praktycznie nieograniczony. Właściciel stał się kupką wybielałych kości, a jego wycieraczka puszy się i nadyma. Jakże miałbym nienawidzić tego pysznego stwora. Odkryłem ludzką głupotę i chciałbym ją pokazać – wzbudzić poczucie wstydu.

Jestem z marginesu, ponieważ siedziałem w schronisku dla bezdomnych. Trafiłem do głównego obiegu i teraz szczególnie ostro widzę absurdy życia w mieście i urządzania mieszkań. Wycieraczki są jednym z większych absurdów. Leżą bezprawnie, to pomijam. Zabierają wolność, której wszyscy się domagają i nawet protestują. Mieszkałem przy ulicy Poznańskiej we Wrocławiu i przyglądałem się starej kobiecie z wózkiem na zakupy. Czekałem na windę, żeby pojechać na dziewiąte piętro. Co zrobiła otwierając drzwi do swojego mieszkania? Parter, brak maty wejściowej, więc wycieraczka mogłaby się przydać. Nawet jej przez myśl nie przeszło, żeby się zatrzymać i poszurać. Wtoczyła się beztrosko z wózkiem do swojej chałupy. Co to znaczy? Kobieta wie to samo, co ja. Wycieraczka nie służy wycieraniu obuwia. Wycieraczka to przemoc, błaganie, przejawianie stanu posiadania… i ograniczenie pola wolności. Co najmniej dziesięć funkcji i żadna się nie kojarzy ze słowem wycieraczka. To nie jest sprawa buntu przeciwko ustrojowi. Jestem za każdą polityką, która pozwala mi ściągać kasę od moich prześladowców. Jeśli są słabi, to dostają ode mnie szkołę. Mam informacje – mam władzę. Podejrzewam, że kobiety, które sprzątają urząd wojewódzki, biura miejskiej rady czy gabinet prezydenta miasta, też mają władzę. Parę lat temu byłem u zastępcy przewodniczącego rady, żeby wskazać na niechlujstwo uchwał. Zdziwił się niesamowicie, bo usłyszał ode mnie po raz pierwszy, że są na świecie jakieś wycieraczki. Zazdroszczę kobietom, które sprzątają w ratuszu. Może zarabiają mniej ode mnie, ale mają większą władzę. Kładą wycieraczkę przed drzwiami gabinetu na piętrze. Jest na tyle duża, że mogłaby służyć za matę wejściową do budynku. Kładą krótszym bokiem w kierunku ruchu, czyli źle. Ilu oficjeli przejdzie po tej szmacie? Niejeden się zatrzyma i zrobi z siebie psa szurając. Może to jest właściwe przed rozmową z ważną osobą, ale nie z punktu widzenia higieny. Chyba brałbym nadgodziny, żeby się przyglądać.

Jedna z moich złotych myśli jest następująca. Wśród ludzi łatwiej zaprowadzić dyktaturę niż wyswobodzić ich ku wolności (kwiecień 2020 roku). Bunt przeciw wycieraczkom nie jest metaforą oporu. Nie podcinam gałęzi, na której siedzę. Mieszkaniec płaci, więc podnoszę jego wycieraczkę, uderzam o podłogę, wymiatam i kładę z powrotem, bo taką mam umowę. Jeśli chce mi dokuczyć i wystawi wycieraczkę składającą się z czterech kawałków, jeden na drugim, albo jeden obok drugiego, to pożegna się z moim sprzątaniem. Co za dużo, to niezdrowo. Wiem, kto decyduje we wspólnocie mieszkaniowej, i odpowiednio reaguję.

Czasami myślę, że jestem chory. Przyszedłem ze wsi i chcę pouczać miejscowych, jak mają żyć. Dla nich sprzątaczka jest nikim i pewno tak jest dobrze. Są zakłamani, bo każdy ma coś do posprzątania. Nie umie, ale się nie przyzna. Bo on jest kimś, na przykład, snobem z Krzyków. Upłynie sporo wody, około pięćset lat, zanim miasto zatwierdzi mój punkt widzenia. Nie przestanę się dziwić, że jest tylu artystów i jakby się zmówili – nie ruszają tego tematu. Żeby było jasne, używam słowa pies w dawnym znaczeniu: „psi los”, „pieskie życie”, „żebyś zdechł jak pies”.

Rozumiem więc, że nie powinienem trzymać przed drzwiami swojej wycieraczki, by nie upokarzać sprzątających. Przyznaję, że nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapytam o tę sprawę pani sprzątającej w mojej klatce. Aha – dodam jeszcze, że myślę, że Grotowski nie użyłby jednak słowa objawienie, by wyjaśnić swoją koncepcję. Kim chciałbyś zostać teraz?

Laureatem nagrody Nobla. Bardzo szybko przeszedłbym do historii i resztę życia spędził w nowej rzeczywistości. Zamieszkałbym w hotelu Hilton i pił szampana na śniadanie. Pisałbym z nudów. Czuję, że to jest możliwe. Jestem jak obiekt w kosmosie, który zbliża się do czarnej dziury nieskończenie długo. Nie będzie wyrywania włosów, jeśli do niej nie trafię. Mam też inne marzenie, o wiele bardziej przyziemne. Chciałbym, żeby rada miejska Wrocławia wysłała delegata do Singapuru. To miasto-państwo ma bardzo ciekawe rozwiązania. We Wrocławiu przydałoby się uchwalić karę dziesięciu tysięcy złotych za splunięcie na chodnik. Dwa razy w tygodniu zamiatam pod Arkadami i babrzę się w charkach imprezowiczów. Moja wolność urosłaby kosztem wolności jednodniowych milionerów. Całkowicie nierealne to cofnąć się w czasie o dwadzieścia lat i znalezć trzecią żonę.

Czego ci życzę i dziękuję za rozmowę.

.
.

Zbigniew Pisuła
ur. 28 kwietnia 1956 w Poddębicach. Wychował się w Sworawie, w rodzinie chłopskiej. Studiował w Uniwersytecie Łódzkim w latach 1975-1979. Kilkanaście razy zmieniał pracę. Ma firmę sprzątającą. Niedawno odkrył swój związek ze sztuką.