Zabijasz czas. Masz dziurę w grafiku.
Ze spuszczoną głową, z palcem na ekranie telefonu i lekko zmrużonymi oczami sprawdzasz maile i pogodę, przeglądasz wysyp wiadomości w aktywnych czatach, rzucasz okiem na notowania giełdowe, choć nic nigdzie nie inwestowałaś, otwierasz „Le Monde”, Amazona, internetowego pokera i Instagram. Czas mija, nuda nie: dajesz się skusić nagłówkowi o sensacyjnym zwrocie w aferze Dupont de Ligonnèsa, ale okazuje się, że nic z tego. Rozczarowana wyskakujesz przez pierwsze pojawiające się okno i dowiadujesz się, że Britney Spears przefarbowała się na niebiesko.
Skrolujesz cudze życia, bez emocji, w otępieniu. Jednym ruchem palca zmiatasz stosy nieistotnych newsów.
Tyle treści, a nie ma w co się wgryźć. Nic soczystego.
Powinnaś przerwać, schować komórkę, poczytać dobrą książkę, pogadać z sąsiadem, oderwać nos od smartfona. Nie jesteś w stanie. Rozczarowanie nasila głód. Surfowanie potęguje nienasycenie.
Nagle, kiedy już masz się poddać, równocześnie napchana i pusta, coś zaczyna w tobie wibrować. Ekscytacja narasta, a wraz z nią ożywienie. Nie spodziewałaś się tego po poślednim artykule w prasie regionalnej, który nosi niezbyt nęcący tytuł: „Zabarykadowani w Normandii”. To historia dobrej burżuazyjnej rodziny, z Paryża i bliskich przedmieść (bez dodatkowych szczegółów), która od wielu miesięcy nie opuszcza swojej letniej rezydencji w Yerville. Dziennikarz przy okazji promuje region, wychwala tamtejsze lasy i pastwiska, wioskę rzut beretem od dworca w Yvetot, piękny widok na okolicę, bliskość morza – walory, które powinny rozkręcić lokalny rynek nieruchomości. Zdjęcie pod artykułem osłabia jego entuzjastyczny przekaz: willa, wielka i ponura, z zamkniętymi okiennicami, a pod nią tragikomiczny podpis: „Sielski dworek więzieniem rodziny Simart-Duteil”. Czytasz, że jest ich dziesięcioro, rozpiętość wiekowa jest duża, od babci po wnuki, zakupy zamawiają przez Internet, a dostawca zostawia je przed monitorowaną bramą, skąd zabierają je po zmroku. Właścicielka lokalnego sklepu opowiada, że jest zszokowana, Simart-Duteilowie to byli ludzie porządni, najzupełniej normalni, można nawet powiedzieć, że otwarci na świat, często przyjmowali gości, zwłaszcza po śmierci patriarchy, pana z panów panem na wieki wieków amen. Opowiada o sznurach samochodów przed willą, o chrzcinach, weselach i urodzinach, a ty, za każdym razem, kiedy pada nazwisko Simart-Duteil, łamiesz sobie głowę. Coś ci to mówi.
Ale co? Skąd je znasz?
W artykule czytasz, że jeden z synów miał swoje pięć minut, ale jego pseudonim artystyczny Pol Sim nic ci nie przypomina. Guglujesz go. Jego twarz też nie. Zimno, zimno, zimno. Wracasz do tekstu o Simart-Duteilach i znów czujesz ukłucie, nostalgiczny dreszcz, dajesz słowo, że coś jest na rzeczy. Środkowe pokolenie, troje dzieci urodzonych w latach siedemdziesiątych, to twoi rówieśnicy. Być może któreś z nich chodziło z tobą do klasy. Wklepujesz „Simart-Duteil” do wyszukiwarki i wyskakują dwa nekrologi, drzewo genealogiczne jakiejś innej familii i linki prowadzące w ślepe zaułki, często do kliniki chirurgii estetycznej. Proponujesz Google’owi: „rodzina zamknięta w willi + Normandia”, ale sztuczna inteligencja ignoruje ostatnie słowo, serwując ci historie więzionych kobiet i ich potomstwa, głównie w Holandii i w Austrii. Dowiadujesz się, że Natascha Kampusch stała się szczęśliwą posiadaczką swojego lochu. Czytasz o wyjściu z piekieł piwnicznych dzieci, którymi upiorny Josef Fritzl zabawiał się w podziemiach. Podążasz śladem eremitów z Monflanquin, którzy przez osiem lat nie opuścili zamku pod Bergerac. Porządni ludzie, którzy zawiesili rozum na kołku. Na tym utykasz. Kołek. Porządni ludzie. Już nie słuchasz. Zdanie dziennikarza zapętla ci się w głowie. Ciepło, coraz cieplej. Już prawie się udało.
I nagle wszystko do ciebie wraca: rozbite butelki wieńczące mur wokół wielkiej budowli, spiczasty pomarańczowy dach, wiatromierz, bluszcz, a przede wszystkim, jak w baśniach, okrągła wieżyczka. Innymi słowy, fantazja architektoniczna nieco rozmyta, jak to miejsca ze snów i wspomnień, której wycieczka na Street View wcale nie wyostrza. Potwierdza jednak, że kamienny dom kontrastuje z resztą otynkowanej zabudowy – jest niezwykły.
Jesteś w Créteil, w dzielnicy mieszkaniowej starego Créteil: domki jednorodzinne z kwadratowymi ogródkami, lepsze osiedle z kortem tenisowym, bloki na ludzką miarę, a wśród nich ten, w którym dorastałaś, beżowy, z parkingiem od strony rue de Bonne. To nią chodziłaś do szkoły, kwadrans przez rue de l’Espérance, trochę krócej rue du Cap. Po drodze mijałaś willę z wieżyczką – co rano, dokładnie o ósmej piętnaście elektryczna brama się rozsuwała i w eleganckim sedanie wyjeżdżała stamtąd ośmioletnia dziewczynka wcale do ciebie niepodobna. Czasem dostrzegałaś jej braci, ubranych, tak jak ona, na granatowo. Nastolatek, lekko grubawy, i gimnazjalista z poważną miną i, jak ci się wydawało, idealnie piękną twarzą. Z pewnością jechali do prywatnej szkoły. Z ojcem, wymuskanym i eleganckim, który musiał pachnieć wodą kolońską i proszkiem do prania. Czasem odwoziła ich mama, piękność podobna do gwiazdy filmowej. Na zawsze zapisali się w twojej wyobraźni, w głowie dziecka urodzonego gdzie indziej tworzyli osobną kategorię „porządnych ludzi”, stanowiącą pożywkę dla marzeń. Właśnie tak ich nazywałaś: „porządni ludzie z rue du Cap”. Mimo że znałaś ich nazwisko, wypisane na czerwonej skrzynce na listy. Nazwisko, które brzmiało ci wybitnie francusko, zepchnięte w głębiny pamięci, teraz wypływa, nienaruszone i nadal szykowne: Simart-Duteil (bo to o nich mowa).
Przypominasz sobie, że dziewczynce na imię było Clothilde, że jeden z jej braci (ten ładny) grał w reklamie kakao Benco (skąd o tym wiedziałaś?), którą odnajdujesz w sieci.
Simart-Duteilowie, odległy horyzont, nieuchwytna zagadka, są na wyciągnięcie ręki. Wszystko, co chciałaś poznać, czego chciałaś dotknąć, jest teraz pod szklanym kloszem, unieruchomione w willi w Yerville. A ich wcześniejsze życie zostawiło ślady, to tu, to tam. Wystarczy pozbierać okruszki.
Czujesz ten dreszcz?
.
.
.
Tłumaczyła Dorota Malina
Fragment powieści Patte Blanche, wyd. Seuil, 2022
Dziękujemy za możliwość publikacji Autorce oraz wydawnictwu Seuil.
Podziękowania dla Fundacji Genshagen.
.
.
.
Kinga Wyrzykowska
urodzona w Warszawie; wyjechała z rodzicami do Francji na początku lat 80. Po studiach literatury współczesnej w École Normale Supérieure wykładała na Uniwersytecie Saint-Étienne i rozpoczęła pracę doktorską, którą porzuciła na rzecz teatru. Napisała scenariusze do dwóch filmów dokumentalnych, przetłumaczyła kilka sztuk teatralnych i opublikowała dwie książki dla dzieci: Le monde d’après (2015) i De nos propres ailes (2017). Jest jedną z założycielek agencji literackiej Trames.
Dorota Malina
absolwentka filologii angielskiej UJ i studiów przekładoznawczych w Katedrze UNESCO do Badań nad Przekładem i Komunikacją Międzykulturową, członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Tłumaczy głównie z angielskiego i francuskiego.