Tłuszcz |

Nie dość, że mogłam z nią rozmawiać tylko po angielsku, to jeszcze czułam się, jakby mówiła w zupełnie nieznanym mi języku. Tak egzotyczne było to, o czym mówiła; to, czego po mnie oczekiwała. Mówiła: musimy tam pojechać. Musimy. Przecież my wszyscy z niej. Nie my, tylko ty, protestowałam. To twoja babcia, nie moja.

Pojechałyśmy. Miejscowość była równie obrzydliwa, co jej nazwa. Na nieporadnie udającym nowoczesność budynku dworca, z bufetem zaopatrzonym w bigos i pierogi ze skwarkami, widniała dumnie nazwa: Tłuszcz. Jak można tak nazwać miasteczko? Domy zdawały się być nim oblepione. Może to był tylko zastarzały brud, ale skojarzenia z tłustymi patelniami nasuwały się nieuchronnie.

Niczego nie poznajesz? – dopytywała się desperacko. Jak mogę coś poznać? Do wczoraj nie słyszałam o istnieniu takiego miasteczka. Nikt nigdy nawet o nim nie wspomniał.

To niemożliwe, protestowała, niemożliwe, przecież oni wszyscy tam żyli, może zachował się jakiś ślad, jakaś pamięć.

Minęłyśmy nędzny parczek. Rachityczne drzewa obsikiwane przez zapyziałe psy, ławki obsiadłe przez miejscowych koneserów beczkowego, nowe bloki, a właściwie bloczki. Wracajmy, mówiłam, zobacz, tu się nie zachował kamień na kamieniu, wszystko jest nowe. Ale ja mam zdjęcie, zobacz, to był dom mojej babci, prowadziła w nim sklep.

Pociągnęła mnie dalej. Na bocznej ulicy stał jeden jedyny dom. I wyglądał, jak ten. Zobacz, zobacz, gorączkowała się, to stary dom, zapytajmy, może ktoś ją pamięta! 50 lat po wojnie? Przecież nikt już nie żyje z tych, co tu mogli mieszkać. Daj spokój! Gwałtownie szarpała mnie za rękaw. Zobacz, tam na schodach siedzi taki staruszek, może on coś wie? I – zobacz – tu nadal jest sklep!

Staruszek wyglądał jak zasuszona mumia, uwędzona w dymie palonego jednego z niezliczonych zapewne w jego życiu „Sportów”. Patrzył spode łba na dwie paniusie, szwargoczące w jakimś obcym języku. Czego tu? – mówił jego wzrok.

Przepraszam, zagadnęłam nieśmiało, czy pan tu może mieszkał przed wojną?

Mieszkałem, a bo co?

A czy ten dom stał tu wtedy? Pamięta pan może, co tu było?

Co mam nie pamiętać. Taka jedna ładna Żydówka miała sklep.

Nie musiałam tego tłumaczyć. „Żydówka” – to było słowo zrozumiałe nawet dla urodzonej w Ziemi Obiecanej.

Ciężko usiadła na schodach prowadzących do sklepu i rozpłakała się. „One house, unbelievable, only one house, could you imagine?”

Niebo nad Tłuszczem pojaśniało.

.

.

.

Poduszka |

Przechodziłam tamtą ulicą codziennie z pracy do domu i niezmiennie zatrzymywałam się przed wystawą antykwariatu. Niewiele się na niej zmieniało, ale wszystko w tym oknie było na swój sposób fascynujące. Odczuwałam niemal fizyczną przyjemność, zauważając jakiś nowy drobiazg, zwykle egzotyczny lub bardzo stary. Próbowałam wymyślić jego historię, drogę, którą przebył, aby znaleźć się na koniec w wystawowym oknie. I mimo że do przedmiotów zgromadzonych na wystawie dobrze pasowałoby określenie: szwarc, mydło i powidło, pewnego dnia zauważyłam coś, co wyjątkowo nie pasowało nawet do tak dziwacznego zbiorowiska.

Była to poduszka. Zwykła, nieduża poduszka w bawełnianej, przykurzonej, czy przybrudzonej poszewce. Przyglądałam się jej uważnie, próbując dociec, z jakiej przyczyny ten banalny, niczym się niewyróżniający przedmiot, znalazł się na wystawie pomiędzy biustem Homera a nie najgorszą kopią Dziewczyny z perłą Vermeera, „oryginalną” mozaiką Gaudiego a hebanowym nożem ze środka Afryki, wypchanym bażantem patrzącym hardo w oczy dzikowi z wielkimi szablami.

Pomyślałam, że może ktoś z personelu przez pomyłkę zostawił ją po sprzątaniu wystawy. Następnego dnia jednak była tam dalej. Była też dzień, tydzień i miesiąc później. Zagadka nie dawała mi spać, więc w końcu postanowiłam zapytać właściciela, czym ten dziwaczny eksponat zasłużył sobie na takie wyróżnienie.

Spojrzał na mnie spod oka i konspiracyjnym szeptem oznajmił: – To jest poduszka Lovecrafta, proszę pani. Spał na niej przez wiele lat, rozmyślał, śnił, niektórzy twierdzą, że nawet na niej umarł.

– I pan chce ją sprzedać?! – Cóż, jestem antykwariuszem, żyję ze sprzedaży, nie mogę zbyt przywiązywać się do przedmiotów, choć wyznam pani, że trudno będzie mi się z nią rozstać.

W pierwszej chwili pomyślałam, że dobry z niego kupiec, poduszkę być może wyciągnął z własnej przepastnej szafy i chce zbić na niej majątek. Jednak wydawał się prawdziwie poruszony, a i mnie nurtował jakiś niepokój, kiedy patrzyłam na wystawę.

Wyjechałam na kilka dni, a kiedy po powrocie biegłam spóźniona do pracy, tylko kątem oka rzuciłam na wystawę. Dopiero w pracy uświadomiłam sobie, że coś się chyba zmieniło. Czyżby poduszka leżała w innym miejscu, przekrzywiła się, była jakby – zduszona?

Zapomniałam o tym w nawale pracy. Wracałam tym razem i – chyba po raz pierwszy – wieczorem. Wystawa antykwariatu zwykle była ciemna, tylko w rogu paliła się mała lampka. To nie była jedna z tych sklepowych witryn, które lśniły błyskotkami, wabiły orgią świateł i kolorów. Tu przychodzili ci, którzy wiedzieli, czego szukają i iluminacje nie były im potrzebne. Tym razem, ku mojemu zaskoczeniu, z wystawy sączyła się zielonkawa poświata. Czyżby właściciel zdecydował się coś zmienić? Podeszłam bliżej. W ciemnym oknie prawie nie było widać umieszczonych na wystawie przedmiotów. Z wyjątkiem jednego: poduszka emanowała niesamowitym, zielonym światłem. Wydobywało z ciemności inne eksponaty, ogarniając je i osiadając na nich lepko. Zadrżałam. Odetchnęłam głęboko i wtedy wydało mi się, że poczułam zapach – rybi? Lekko spanikowana wciąż jednak trwałam przy oknie, jak przykuta. Patrzyłam na poduszkę, z której coś jakby się sączyło cienką strużką. Wyglądało jak zielony, ciągnący się śluz i wyraźnie zmierzało w kierunku szyby dzielącej wystawę od ulicy.

Uciekłam w panice, potykając się biegłam przez ciemne ulice, żeby nagle ocknąć się w jakimś całkiem mi obcym miejscu, skąd – w końcu – oprzytomniała – zamówiłam taksówkę do domu.

Przez kilka następnych dni wybierałam okrężna drogę do pracy i do domu, a poduszka przychodziła do mnie w snach, zielona strużka była coraz bliżej, zapach nasilał się. Budziłam się zlana potem, przerażona.

Kiedy w końcu odważyłam się przejść tamtędy, zobaczyłam, że antykwariat zniknął. Zapytałam ludzi z sąsiedztwa, co się stało. Dowiedziałam się, że stary właściciel umarł. Znaleziono go po kilku dniach, kiedy ktoś zainteresował się, dlaczego antykwariat jest wciąż zamknięty. Serce. Ale ktoś szepnął mi, że miał na twarzy wyraz nieopisanego przerażenia. Do lokalu wprowadzili się ponoć nowi lokatorzy. Okno było zabite na głucho deskami. I… czy tylko mi się zdawało, czy naprawdę sączył się stamtąd wyraźny zapach ryb?

Nie poszłam tam nigdy więcej. Na wszelki wypadek wyprowadziłam się na drugi koniec miasta, zmieniłam też pracę. Mimo to poduszka wraca do mnie w snach. Nie wiem, kiedy mnie dopadnie, więc na wszelki wypadek dobrze wam radzę: strzeżcie się tej ulicy.

*Inspiracją do napisania tego opowiadania stały się słowa Stephena Kinga, zamieszczone we wstępie do książki Michela Houellebecqa: „A gdyby w tej witrynie leżała poduszka? Zwykła, stara poduszka w przybrudzonej bawełnianej poszewce? I gdyby ktoś (…) zadał pytanie właścicielowi lombardu, a ten odparłby, że to poduszka Lovecrafta, na której co noc spał, na której roił wszystkie te fantastyczne sny, na której może umarł?”

.

.

.

Elżbieta Lipińska
ur. w Warszawie poetka, prawnik, mieszka we Wrocławiu. Wydała sześć książek poetyckich: Pożegnanie z czerwienią, Maj to łagodny miesiąc, Rejestry, Na końcu języka, Kamienie, O obrotach. Laureatka kilku konkursów poetyckich. Stypendystka Fundacji Wisławy Szymborskiej i Wrocławskiego Domu Literatury. Jej wiersze zamieszczały czasopisma literackie oraz antologie Wschód-Zachód. Wiersze z Ukrainy i dla Ukrainy, Nielegalny prąd i Przewodnik po zaminowanym terenie. jej wiersze w tłumaczeniu na angielski znalazły się w Anthologii#2 wydanej przez Oficynę Off_press w Londynie. Współpracuje z Laboratorium Empatii na Facebooku, w ramach działalności którego przygotowuje teksty. Miłośniczka literatury wszelakiej, byle dobrej, melomanka.