Palę sobie szluga przez okno.
Hej! Życie potrafi być fajne, jakiś facet w modnej bluzie idzie i je kanapkę, rzuca z niej coś przechodzącemu psu i obaj zdają się niemalże uśmiechać. O tak, wczesne słońce roku robi z żyjącymi miłe rzeczy.

Hej! Ale wczesne słońce roku potrafi też szybko się schować, by przez okno wpuszczać dziwne kłęby rezygnacji.

U mnie gęsto, duszę to na przemian nikotyną, marihuaną i własną marnością. Czegokolwiek biorę łyk, to taki jakbym chciał się podtopić. Pod naporem tego taniego jasnego chcę przestać oddychać, chcę walczyć o ostatni haust powietrza i w końcu paść przy tym skurwiałym stoliczku z Ikei, o który przez cały czas i tak uderzam nogą.

Leżę na kanapie wzorem John’a Doe, po którego zaraz przyjedzie policja. Tylko, że to nie amerykański film, mam prawdziwe imię i nazwisko oraz wciąż żyję.

Po jakim czasie zazwyczaj przyjeżdżają? Gdy smród staje się nieznośny dla sąsiadów, stężenie pośmiertne robi z człowieka coś na wzór wyjętej i zostawionej na kuchennym blacie lasagne. Jest pomiędzy sztywnym i rozlanym, ale jego podstawowa funkcja zniknęła.

Ale ja jeszcze żyję, choć ciut ogłuszony. Z głośnika dobiega zagraniczne, po angielsku, i to potęguje we mnie złudzenie występowania w filmie. W filmach zawsze ktoś powodowany dziwnym przeczuciem puka do drzwi, zastaje kogoś w połowie zgonu i ratuje go. W bonusie otwiera mu oczy na to, że warto żyć.

Tylko, że nie było jej już drugą noc. Po prostu nie przyszła, nie wróciła.
Telefon? Niby jest sygnał, potem go nie ma, potem odpowiada kłamstwem, potem znów milczy. Czuję się jakbym wrzucał kamień w bezdenną pustkę i słyszał jak spokojnie odbija się o coraz niższe warstwy, aż do dna. Potem sygnał umiera. Zupełnie jakbym na chwilę odwrócił głowę, a wysłannik piekła zalał betonem tę pustkę, więc gdy rzucam kamieniem jest to tylko krótkie odbicie, potem cisza. Kamyszek zawsze ląduje blisko buta, bym z łatwością mógł powtórzyć tę marną próbę.
Cały, och, cały jestem marnością!

Wystarczą pierwsze głuche telefony, strzępy informacji, a wyobraźnia robi swoje, jest lepsza niż Szekspir czy inny bajarz. U mnie, tam pod kopułą, wszyscy leżą już ugodzeni rapierami, giną od kul, łańcuchy w lochach zdążyły wejść im pod skórę niczym udręczonemu wiejskiemu psu przy budzie.
Co robię – świeci słońce, które ledwo obudziła Wielkanoc – gdy coś zsyła mi te wizje? Kładę się na kanapie, przy muzyce, przy której nie przeszkadzałoby mi wyzionąć ducha i wrzucam w siebie. Płyn i dym.

Listek xanaxu obok, podżeram co jakiś czas. Tabletki są takie małe i w dodatku same rozpływają się w ustach, gdyby nie miało czym ich popić. Tu szczęśliwie pełna lodówka piwa i wina, po wypierdalałem z niej jakieś stare lody i krewetki, których już-przecież-nigdy-kurwa-nie-przygotujemy (a jeśli tak, to – no cóż – kupimy nowe). Gdy kursuję po chłodne jasne to z przyjemnością spoglądam, jak topnieją, trawione przez czas sekunda po sekundzie, jak ich odchodzenie w niebyt koresponduje z moim.
Niech ten zasrany telefon mruga notyfikacjami, taki robaczek świętojański od czasu do czasu przynosi ślad nadziei, tylko że żaden nie ma jej skrzydeł.

Jeszcze jedna tabletka, zapijam piwskiem i rozpalam kolejnego z roztropnie zwiniętych wcześniej skrętów. Zachowuję się jakbym obcował z niszczycielskim szamponem: nanieść, spłukać, czynność powtórzyć.

I tak wiem, że jesteś ze mną z litości. I tak wiem, że dla ciebie to wakacje od litości, a dla mnie piekielne wczasy pod gruszą, której nawet nikt nie zabrania zjeść, jest po prostu za wysoko.

Połykam kolejną, wąs gaśnie mi w dłoni, niebezpiecznie blisko miejsca, przez które podpalają się śpiący ludzie, muzyka w ogóle nie przeszkadza, wręcz zszywa powieki upodabniając mnie do diabelskiego pomiotu. Wreszcie odpływam.

Gdy wstaję, znów jest przeraźliwie jasno, muzyka ucichła, lecz we mnie nadal gra używkowe mambo tamtego wieczoru. Na stole leży niedopite piwo, za które zabieram się duszkiem.
Nie przyszła. Nie ma jej.

Czuję się jak powtórka, bo tabletka i poszukiwanie skręta w tym rozgardiaszu, jestem więc piosenką, którą włączam mimo katowania jej wczoraj w kółko. Potem zmieniam. Na Bitelsów.

Jak mija mi dzień? We mgle. Współczesna medycyna to cud, tylko ten pożądany. Czy myślicie, że jakieś dzieciaki na początku wieku chciały objawienia? Żeby ich niewinność została zbrukana przepowiedniami o końcu świata, pokucie i ogniu, który wykręca ciała grzeszników w niewyobrażalnych konwulsjach? Ha!

Te dzieciaki chciały xanaxu, by w głębokiej trawie móc czuć jedność z całym stworzeniem świata. Zrozumieć wreszcie o czym ten klecha nudził im przez godzinę, co niedzielę!
Och, jakże ja czułem jedność na tej wysłużonej kanapie. I z tymi puszkami. I z tymi zawiniątkami w brązowych bletkach.

Podobno pomiędzy 1962 a 1970 The Beatles nagrali około 213 piosenek, co daje 10 godzin nieprzerwanego słuchania.

Jak mija mi dzień? We mgle. Wśród chęci trzymania twojej dłoni, twistu i krzyku, kochania jejeje, żółtych łodzi podwodnych, delikatnie płaczących gitar, srebrnego młotka maxwella i słuchania jak siostra Mary mówi mi, że let it be. Pomimo całego rozmycia rzeczywistości nadal wiem, który z Wielkiej Czwórki śpiewa w danym utworze. I który z nich był najlepszy.

Leżę, powieki coraz cięższe, jestem pod powierzchnią morza, w ogrodzie ośmiorniczki, skryty w cieniu, jest mi ciepło i składam głowę tam, gdzie nie sięgają fale. Możemy tańczyć, możemy śpiewać, bo wiemy, że tu już nas nie dosięgną.

O siódmej rano widzę nad sobą tę fałszywą Marię Magdalenę, która roni prawdziwe łzy. Między łzami nie ma słów, więc łapię pierwszą w zasięgu dłoni puszkę i żłopię. Mógłbym zsikać się za momencik, ale nim wstanę, wydudnię ją do zera.

– Przepraszam – mówi MM.

– Jeszcze nie masz za co – odpowiadam.

Nikt nie mówił, że zmartwychwstanie jest cięższe niż sama Golgota. Nikt nie mówił, że po Golgocie zamiast spokoju nadchodzi ten okropny budzik rzeczywistości. Ani, że gdy wstajesz, to w ogóle nie jesteś głodny. Chcesz tylko siku i by ktoś zasunął z powrotem ten cholerny kamień.

Znikam w łazience i modlę się po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy. Do czego? Siebie, który w swej niewzruszoności wie, że zaprzepaści za chwilę coś pięknego.

Danego zbyt rzadko, by móc tym szafować niczym dobrą nowiną.

.

.

.

Piotr Brencz
literacki masochista, spijający resztki egzystencji podczas kąpieli w rzekach chaosu. W stałym kontakcie z brakiem łączności. Zadebiutował w 2022 zbiorem opowiadań Pętliczek (wyd. Zysk i S-ka). Na początku 2024 ukaże się jego druga książka – Pożycie.

fot. autora: Wojciech Kasprzak