Przed Bramą Zasraną*

nieistniejącego miasta światło liter (blaszka na bruku odbija promienie latarni) GRANICE GETTA / GHETTO BOUNDARY. Usuwam się z drogi panom próbującym zejść ze schodów. Jeden chwali drugiego: pięknie ci idzie, rób następny krok, nie puszczaj poręczy, powoli, spokojnie, spokojnie zejdziemy. Przyleciałam z Anglii akurat na czas festiwalu poezji. Pierwsze spotkanie zainteresowanych jest w pałacu przerobionym na dom kultury. Portierzy rozwaleni na starych fotelach pilnują tacki ciasteczek, koszyka z herbatami. Zmatowiał w holu lakier sosnowych boazerii. Plakaty Adama Kiliana do Festiwali Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu, z lat kiedy biblioteka szkolna ścigała mnie za nieoddaną Pyzę na polskich ścieżkach, pokryły się grubą warstwą kurzu. Mam nadzieję, że ochronną. Budynek pałacu kolejny raz przejmują nowe władze. Ślady pięści w styropianowych płatkach kwiatów, cudem ocalałego fragmentu scenografii Kiliana, mają być zapowiedzią zmian na lepsze w miejscowej kulturze.

Spóźniłam się na czytanie wierszy w pierwszej odnowionej niedawno sali, zwanej kiedyś graficzną (jak głosi ręcznie pisana przed laty stara wizytówka na drzwiach). Podziwiam teatralną imitację ceglanej ściany. Robotnicy perfekcyjnie okleili popielatą tapetę malowanymi „na podpiekaną glinę” plastrami sześcianu styroduru. Pociągnęli szarą farbą parapety (lastryko z macicy perłowej), obniżyli sklepienie podwieszanym sufitem z aluminiową siatką podziałów. XVII-wieczny Pałac Tarłów, po wojnie Wojewódzka Poradnia Amatorskiego Ruchu Artystycznego, obecnie ośrodek kultury w Lublinie otrzymuje powoli nową szatę. Znajomy musi znieść moją nieoczekiwaną obecność. Nie pyta, czy posłuchałam jego rady, czy przeżyłam wyrok miasta, pracując jak radził „na słuchawce” (miałam oszukiwać staruszków dzwoniąc na wykradzione numery, wciskać im zakup garnków). Za plecami prelegenta polonisty czerwone, wycięte komputerowo litery CZAS POETÓW. Czerwień i szarość ściany. Krew jest krew, powtarzam sobie od pewnego czasu, ciało jest ciało, litera jest litera. Szarość jest zmysłem większości (Matywiecki), kolorem habitu czarnoskórego, który przedstawił mi się przed moją podróżą do Polski jako ojciec. Irlandzka malarka tłumaczyła wtedy zakonnikowi ukrytą, chrześcijańską symbolikę swojego dzieła: dwa łabędzie na purpurowej tafli wody to dusze zbawionych przez Chrystusa. Ojciec zachwycony kompozycją, tylko ptaki wydały mu się zbyt szare. Jeśli mają być znakami wiary kościoła, muszą być bielsze, powiedział. Bielsze? Odbiło się echo w wymalowanych ustach artystki.

– A ty jaką sztukę uważasz za dobrą? – pytał mnie, uśmiechając się przyjaźnie. Sztuka jest sztuką, złą być nie może. Ciekawa jestem, jak aborygeni wyobrażali sobie mityczne, białe łabędzie – ukaranych złodziei bumerangów kobiet Wibalu.

Nie przerwałam Irlandce propagowania jej dzieł. Pokazała następne zdjęcie. Przeróbka twarzy Witkacego na kobiecą. Pod brodą portretu przemykał miniaturowy Jezusik z krzyżykiem wycięty z obrazka do modlitewnika. Odczytywanie sensów sztuki chrześcijańskiej musi stanowić wysiłek dla odbiorcy, oddalający się głos. Myśl już tylko, Witkacy jest Witkacy, robak w serze, który jest kupą robaków. A robin is a robin, a robin is Echidna, jest starcem w micie Australii żyjącym z dala od swojego plemienia.

Czy widzieliście państwo taką rzecz, Lekcja pisania Wydawnictwa Czarne, kiedyś w Czarnem? The dark? The dark? No! not the dark? (S.T. Coleridge, The Ballad of the Dark Ladie) Nie, myślę sobie zamierzając porównać dawkowaną w ośrodku kultury wiedzę do odkrytej bez przewodnika na angielskiej służbie w Prefaces and essays on poetry, with a letter to Lady Beaumont Williama Wordswortha. Mam dla siebie źródło światła, szczelinę w odsłoniętych kotarach. Zajmuję miejsce A. Na szarych siedziskach B, C, D pustki. Mgła, która nie pozwoliła mi lądować w tym mieście, zniknęła. Za szybą mur kościoła. Stary aktor, rozwodnik, kazał mi tu przeprowadzić rozmowę z Bogiem. Tam, przed kośćmi świętego Walentego proś o miłość i wierność małżeńską, mówił swoim dobrze ustawionym głosem. Mam szczęście do poćwiartowanego na relikwie ciała patrona zakochanych. Po San Valentino Torio, jego ramieniu przywiezionym przez księżniczkę pod Wezuwiusz, Lublin i skrzyneczka określająca ostateczną formę popiołu strzegącego miłości.

Profesor przywołuje mnie do porządku. Należy stematyzować doświadczenie, notuję słowa polonisty, dalej Julii Hartwig: trudno oderwać poezję od poety. O tym, jak bardzo poeta sklejony jest z poezją, wie Hinduska odbierająca mój bagaż w Luton. Książki związane były też z cyframi na elektronicznej wadze. Podnosiłam kolejne, sprawdzając ilość dopuszczalnych kilogramów. Selekcja musiała być szybka, słyszałam głosy ludzi ustawiających się w kolejce za mną. Może już pani zamknąć walizkę, łaskawe słowa służbistki ukrytej za wieżą z książek ustawionych na jej blacie. Zza stosu wysunęła się ręka, część tożsama z figurą stosu. Twój bilet, proszę. Następny. Przesuwam się na bok. Co teraz? Będzie nadbagaż w podręcznym? Mam na sobie trzy lekkie kurtki, w każdej kieszenie. Upycham w nich swoje cegiełki. Kontrola graniczna stwierdza, to tylko papier, mogę przejść.

Przed wykluczeniem z polskiego miasteczka ustawiłam w sieni pracowni plastycznej wyższą wieżę. Darczyńca ofiarował teatrowi wydanie specjalne wszystkich dzieł Mickiewicza. Nie wiedział, że plastycy mają wyrywać książki z twardych okładek, potem sklejać im kartki i przywiercać do desek. Przeniosłam książki w mniej widoczne miejsce, ukryłam za szmatami. Przełożony nie interesował się lekturami, co ułatwiało mi ocalenie minimum przy całej skali zatwierdzonych przez panią X zniszczeń.

Osobność osobności, ciągnie mówca festiwalu, który przyznał wcześniej nagrodę za prozę Y, dziecka X. Opowiadanie zaczynające się od słów Wsiadam do pociągu, już zalatuje szczynami… umieścił w zbiorze pod tytułem Ciepło snów prawd znikomych. Świat X nie może być identyczny ze światem Y, profesor cytuje z Lekcji pisania.

Za niewiadome podstawiam dwie figury (jednego dłuta) moich towarzyszy z Titchfield. Świat Thomasa Wriothesley’a, oprawcy poetki Ann Askew, nie mógł być światem Henry’ego Wriothesley’a juniora, mecenasa Williama Shakespeare’a (kiedy pada, wybieram suche wnętrze kościoła do rysowania ich wizerunków z memoriału). Ostatnio organista przerwał granie kanonu Pachelbela, zszedł ze swojego siedziska, by zapalić mi lepsze światło. Zaraz po tym skrzypnięcie drzwiami. Wszedł starszy, przygarbiony pan wyglądający na przybysza z daleka. Analizował dokładnie każdy detal wnętrza. Ukradkiem obserwowaliśmy się nawzajem. Podszedł do mojego rysunku. Zamieniliśmy kilka zdań.

– Pani wie, Thomas, którego pani portretuje, leży tu pod posadzką zanurzony w miodzie?
– Tak, czytałam o tej historii, słodki kat-arystokrata. Szkoda, że książka How to speak with dead (a practical handbook) nie posiada rozdziału o sposobach spijania miodu z trumien przez ich właścicieli. W kościele nie widzę listy jego ofiar, choćby Ann Askew.

Pan, zaskoczony wspomnieniem poetki-męczennicy, zgarbił się jeszcze bardziej.
– Wiem, chciałem być dumny ze swojego pochodzenia. Pradziad służył tej rodzinie, ale mam mieszane uczucia.
– Shakespeare, który wiele korzystał z mecenatu Henry’ego, na pewno wolałby, żeby pan był dumny, pocieszam nieznajomego, który okazało się, przybył z Ameryki, żeby zobaczyć skarb przekazany kościołowi w Titchfield przez jego przodka, Williama Ortona. Pokazał mi zdjęcie sreber, wystawione w gablocie na ścianie kaplicy.
– To ten skarb. Prapradziad wsiadł z rodziną na statek do Ameryki, wcześniej przyszedł z tym do kościoła. Już pani skończyła rysunek?
– Tak, moja droga tutaj i z powrotem trwa osiemdziesiąt minut, żeby móc tu rysować około dwudziestu, ale zawsze jest ciekawie. Kiedyś pani z pudlem podziwiała tu tylko rzeźbę psa w nogach Jane, Countessy Southampton. Pani pastor błogosławiła mnie swoimi namaszczonymi dłoniami. Raz zapraszano mnie tu na kawę i ciasto, starsza pani rozdawała pastele i kartki do rysowania. Sztuka jest modlitwą, mówiła, pokazując mi swoje widoczki. Mam nadzieję, że pospaceruje pan po mieście, przejdzie mostem Małgorzaty d’Anjou do Abbey.
– To ta Małgorzata, której mąż z powodu miłości do książek i zaniedbywania polityki brany był za wariata?
– Tak. W murach opactwa, w trawie jest oryginalna posadzka, po której chodzili.

Wpływy lektur są mile widziane i wiedza o zachowaniu ostrożności, ciągnie polonista. Przyjrzyjmy się zjawisku balladomanii, opracowanej naukowo modzie literackiej na naśladownictwo wzoru, nowinki artystycznej. Adaptacja społeczna zaczęła się potykać o pragnienie zróżnicowania (Georg Simmel, wspomniany w pracy Agnieszki Sienickiej). Pomyślmy, tyle dyskusji przez wieki wywołuje tylko jeden zbiór poezji największego w polszczyźnie. Gdybyśmy przyjrzeli się wszystkim dziełom Mickiewicza, siedemnastu tomom, tylko jeden spośród korespondencji, dramatów, wykładów jest książką wierszy, profesor kontynuuje myśl o znikomym procencie poezji w całokształcie twórczości Różewicza, Szymborskiej i innych. Przeliczam to na wymiary wózka na zakupy, którym wywoziłam „całego Mickiewicza”, w tym tę jedną książkę. Planuję wielkość kieszeni, którą musiałabym uszyć w płaszczu do Australii. W tę stronę Wordsworth ledwo się wcisnął do prochowca, mojej ostatniej warstwy ubrań. Przy czym obciążył prawą stronę, wymuszając asymetrię odświętnego przyodziewku. Wydany przez London University Press na papierze zwanym przeze mnie bibułkowym, indyjskim lub biblijnym, zawiera 779 stron zbitego druku. Miałam szczęście w angielskim antykwariacie, z całości, sześciu tomów wydanych, dwudziestu czterech planowanych przez Edmunda Spensera był tylko pierwszy. Ten właśnie, w którym są wszystkie dedykacje (dla Mary Herbert również). Może podniosę palec i opowiem o prezencie od szefa, książce Coleridge’a Poetical Works, niemożliwej do upchnięcia w żadnej kieszeni kurtki.

Mimo spóźnienia zdążyłam na wielkie czytanie wierszy w Trybunale Koronnym miasta. Poznaję poetów zgromadzonych przed wejściem. Nie wchodzą, nie chcą być świadkami wnoszenia na pierwsze piętro inwalidy, artysty z Ukrainy (impreza jest międzynarodowa). W budynku nie ma krzesła windowego, nie ma niczego, by uniknąć chwytania pod pachy i za nogi zagranicznego poetę. Zapalam papierosa wyobrażając sobie jego upokorzenie. Podchodzi ktoś do popielniczki, widzę popiół z jego papierosa.
– Długo wnoszą, mówię.
– Tak, z krzesłem nie potrafili wchodzić pod górę, a festiwal mógł się odbyć tylko na takich warunkach.
– Gość zapamięta tę wizytę, może napisze coś na nasz temat.
Papieros wywołuje u mnie zawroty w głowie. Myślę o wymalowanym przez Tiepolo niebie, skrzydlatych duchach, które z łatwością przenoszą dom z Egiptu do Włoch, i o bombie, która wpadła akurat przez ten sufit z malowidłem.
– Który to poeta z uczestników festiwalu? – pytam towarzysza strzepującego popiół, wertuję broszurę z limbo w postaci martwego płodu mężczyzny na okładce.
– Wasyl Słapczuk, zasłużony dla kultury polskiej.
Wiosenne strumyki. Chłopiec papierowe stateczki puszcza. – Po co drzeć książki? – napominam. – A inaczej kto by wiedział, że ty piszesz wiersze? Czytam tłumaczenie Bohdana Zadury.
– Dobrze powiedziane.

Na spotkaniu siedzę na sofie w ostatnim rzędzie. Robię pamiątkowe zdjęcie Bohdanowi Zadurze i Wasylowi Słapczukowi. Podziwiam Białorusinów, którzy deklamują swoje długie wiersze na pamięć. Nie potrafię powtórzyć ani jednego własnego. Po co piszę? Bohdan czyta swój o Bollywood. Koniec. Znoszą ciało poety na uroczystą kolację.

Na lotnisku. News, płonie busz w Australii, w Anglii powódź. Czytam zdania poety Adama Małkowskiego:

„(…) Kurze łapki – anomalia środowiska
Słońce – jednakowe dla miejsc:
Dżungli i wiosek.
(…) W instytucjach mówili to jest miłość
kiedy pokazywali bryły
barok”

Czytam korespondencję Witkacego z podróży do tropików: Byliśmy w Bombay. Cudowne miasto. Jutro zajeżdżamy do Adenu, z Port-Said do Aleksandrii, a stamtąd do Salonik. Szukam zdjęcia schodów dostawianych do statku, po których zszedł na ziemię australijską. Turlają się w moją stronę trzy monety. Jedna wpada mi pod podeszwę, pochodzi z rąk dziewczyny, która nie chce się schylić przede mną. Macha ręką i idzie dalej.

Małgorzata Skałbania

* Brama Zasrana (inaczej Furta Gnojna) w Lublinie, nieistniejąca już dziś brama łącząca dzielnicę żydowską z Podzamczem. Została zniszczona przez hitlerowców podczas burzenia getta.

Małgorzata Skałbania
malarka, poetka. Urodziła się w 1965 roku w Tychach. Studiowała malarstwo w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Gdańsku oraz na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom u prof. Jerzego Nowosielskiego). Odbyła staż w De Christelijke Academie voor Beeldende Kunsten w Kampen. Zatrudniona jako plastyczka w lubelskim Teatrze Dramatycznym im. Osterwy, sprzeciwiała się niszczeniu książek, traktowanych jako materiał do scenografii w jednym ze spektakli. Swoje teksty publikuje w kraju i za granicą.