Gdy tylko przekroczyłem granicę, zrobiło mi się słabo. Z Lipska z większością moich rzeczy przywiózł mnie ojczym. Był koniec roku i wkrótce miałem zacząć redakcję moich wierszy. W marcu chciałem mieć gotowe 20 tysięcy słów prozy. Mój czas był ograniczony. Wciąż miałem euro na koncie, ale gdy się skończą, będę musiał rozglądać się za jakąś pracą. Presja czasu nawet mnie kręci. Planów i pomysłów wciąż przybywa. Jeśli już wróciłem do kraju, muszę postawić wszystko na jedną kartę.

Odkąd wróciłem, chodzę podminowany. Czynniki stresogenne obejmują: moją matkę i ojczyma, dom, w którym nie zadaje się pytań bez podtekstów i dentystów, którzy nie mają wolnych terminów. A przede wszystkim i nieubłaganie B., do której chyba wrócę po 2-miesięcznej przerwie. Nie jestem w najlepszej formie. Odkąd zerwaliśmy, zacząłem się staczać. B. pracuje w hotelu. Siedzi na recepcji, ładnie wygląda i robi wielkie oczy. Nie daje mi nawet odpocząć, zaaklimatyzować się, i już drugiego dnia po przyjeździe muszę siedzieć z nią na kanapie przez całą noc, a potem wracać pociągiem o 6 nad ranem i zasuwać 5 kilometrów do domu starych. Jestem wykończony. I jestem najgorszy. Sytuacje podobne do tej będą się powtarzać. Nasza relacja nie należy do najzdrowszych, ale ciężko się od niej uwolnić. Pochłania to bardzo dużo energii, a ja mam sporo planów do zrealizowania.

Mój roczny plan obejmuje: 1. Doczekać wydania książki i nie zapić się na śmierć. 2. Nie zrazić do siebie połowy miasta. 3. Mieć klepniętą prozę na przyszły rok. 4. Zacząć zarabiać jakieś pieniądze na pisaniu. 5. Organizować regularne eventy we Wrocławiu. Pierwsze wydarzenie to open mic i ma miejsce w małej knajpce w rynku, w styczniu, przy okazji wydarzenia organizowanego przez mojego wydawcę. To może jeszcze nie własna inicjatywa, ale od czegoś trzeba zacząć. B. bardzo chciałaby mieć coś własnego. Ja mogę działać pod dowolną banderą.