O literaturze, spaghetti westernie i niespodziewanie o polityce. Rozmowa z Tomaszem Bohajedynem – rysownikiem, grafikiem, twórcą setek ilustracji książkowych i prasowych, historykiem, autorem książek o historii najnowszej

//// Marcin Czerwiński: Powiedz mi, ile okładek już zilustrowałeś?

Tomasz Bohajedyn: Trudne pytanie na początek: myślę, że nie mniej niż pięćdziesiąt.

Liczba jest imponująca… Jak się przygotowujesz do zilustrowania okładki i jak nad taką okładką pracujesz?

Odpowiadając najprościej – czytam książkę i szkicuję projekt. Później czytam raz jeszcze i szkicuję – i ponownie czytam i szkicuję – i tak kilka razy. Później wybieram szkic, który moim zdaniem najlepiej oddaje ducha książki i wybieram technikę, w której robię końcowy projekt. Czasami jest to rysunek, czasami jakaś technika graficzna lub kolaż. Nie używam przy tym komputera. Zarówno okładki, jak i ilustracje do książek lubię robić w starym stylu złotych lat typografii, czyli przełomu lat 50., 60. i 70. ubiegłego wieku.

Jemioły w Oławie

Masz wśród nich swoje ulubione okładki i książki?

Zdecydowanie Jądro ciemności Conrada. To książka, o której marzyłem „od zawsze”, by ją zilustrować i zrobić do niej okładkę. Lubię też, jak wykorzystywane są moje abstrakcyjne obrazy na okładkach serii poetyckiej szczecińskiego wydawnictwa Forma. Zwłaszcza że poeci sami dobierają sobie obraz, jaki według nich oddaje ducha ich poezji. Bardzo lubię też Moich papierowych kochanków Ewy Sonnenberg i Dziennik Zenona Kałuży Radka Wiśniewskiego – z autorami tych książek „grało się na jednej nucie” przy tworzeniu dla nich grafik.

Co cię najbardziej pociągnęło w Jądrze ciemności?

Kurtz. To dla mnie najbardziej fascynująca postać literacka i wbrew pozorom, wcale niejednoznaczna, to znaczy – negatywna, jak się powszechnie sądzi. To człowiek pełen ideałów, który w dżungli poznał prawdę o sobie samym i oszalał. A przynajmniej tak się wydaje tym, którzy go w dżungli odnaleźli. Siedzi mi w głowie scena, w której Marlow ogląda obraz Kurtza zawieszony na ścianie najdalej wysuniętej w dżunglę stacji handlowej. Kurtz był więc także malarzem – artystą, który zarzucił sztukę na rzecz awanturnictwa. Tak przecież uczynił Arthur Rimbaud, którzy zaprzestał uprawiania poezji, by zostać handlarzem broni w afrykańskich koloniach Francji. Oto człowiek, który pozostawił po sobie arcydzieła w Europie i spaloną ziemię na antypodach. Może wreszcie powinniśmy łączyć tę „dwoistość” naszej tradycji, by zrozumieć współczesność. Celnie pokazał to Coppola w Czasie apokalipsy. Jego Kurtz jest świetnie wyszkolonym i wykształconym oficerem, który mógł zrobić karierę w Waszyngtonie, a zamiast tego zrobił „karierę” w dżungli. By zostać politykiem czy generałem zabrakło mu dystansu i hipokryzji. On konflikt w Wietnamie uważał za prawdziwą wojnę, a nie „misję pokojową niosącą Azji Południowo-Wschodniej demokrację i zdobycze cywilizacyjne tzw. pierwszego świata”. Stał się przez to zbrodniarzem, renegatem i wyrzutkiem społecznym, a dla górali z pogranicza Kambodżańskiego – bogiem… Bardzo niepokojąca perspektywa…

No właśnie, to niepokojąco przypomina przypadki zbrodniarzy nazistowskich… A równocześnie ta dwoistość perspektywy, o której mówisz: zbrodni oraz postępu i cywilizacji Europy odnosi się do dwuznacznej pozycji społeczeństwa polskiego podczas ostatniej wojny. Z jednej strony ofiary okupacji i bohaterscy straceńcy, z drugiej – współudziałowcy w realizacji Zagłady. Nawet w bliskiej ci miejscowości Polacy gremialnie zabijali Żydów w czasie wojny. Myślę o Miechowie. Mówią o tym prace naukowców…

Ta dwoistość perspektywy nie jest tylko polską specyfiką, lecz także francuską, holenderską, rosyjską – i każdej innej nacji, która brała udział w tej strasznej wojnie. Przywołani przez ciebie chłopi spod Miechowa nie są tutaj wyjątkowi w gnębieniu słabszych i wyjętych spod prawa ludzi. Więcej – oni w pewnym sensie mogą być bardziej usprawiedliwieni od swych odpowiedników z Zachodu. Mianowicie, podobnie jak ukraińscy czy rosyjscy chłopi, byli do niedawna niewolnikami – dopiero w pierwszym czy drugim pokoleniu stali się pełnoprawnymi ludźmi! Zobacz, jaka fala okrucieństw trawiła państwa postkolonialne! Nie zrozum mnie źle – nie usprawiedliwiam pogromów czy mordów na ukrywających się Żydach. Tylko staram się wskazać prawdziwą przyczynę tej dwoistości: Polska to było morze nędzy, po którym pływało kilka zasobnych wysp. Po wybuchu wojny walka o byt jeszcze bardziej się zaostrzyła. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że dziś na pierwszy plan wysuwa się tych nieszczęsnych chłopów, w gruncie rzeczy także ofiary, zapominając o sferach teoretycznie kulturalnych, wykształconych i bogatych, które z antysemityzmu tworzyły doktrynę bez mała państwową i religijną. Calek Perechodnik w swej Spowiedzi opisywał, ile współczucia miała wobec jego zagrożonej zagładą rodziny sprzątaczka w odróżnieniu od pani pułkownikowej, przyjaciółki jego żony, nie mogącej się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła zagarnąć po niej futro i biżuterię… Wojna ujawnia prawdę o człowieku i z prawdziwych intencji zmywa pokost kultury czy pozycji społecznej… Osobiście nie mam pewności, jak zachowałbym się w ekstremalnej sytuacji. Kiedy musiałbym wybierać między swoim a czyimś życiem. Kurtz – idealista, artysta, bezgranicznie wierzący w postęp przekroczył cienką czerwoną linię i stał się zbrodniarzem. Gdzie leży moja cienka czerwona linia?… Józef Czapski w książce Na nieludzkiej ziemi przywołał epizod, w którym wspomina, jak będąc już w wojsku Andersa wysiadł na jakiejś rosyjskiej stacyjce i nagle otoczył go tłum głodnych ludzi. Najbardziej natarczywa była staruszka, która błagała go o chleb, a on udał, że jej nie słyszy, odwrócił się i odszedł… Nie był już zagrożony głodem, a jednak nie potrafił jeszcze dzielić się z innymi jedzeniem, Czapski! Arystokrata, człowiek ze wszech miar wykształcony, kulturalny i świadomy swych czynów! A dziś czyż jest inaczej: Afganistan, Irak, Palestyna, Syria, Ukraina… Można tak wymieniać w nieskończoność. Recepta Kurtza wciąż jest uskuteczniana: „Zabić ich wszystkich!”. Altruizm w czasach wojny jest anomalią. Dlatego tak niewielu jest na niej autentycznych bohaterów, jak choćby Hugh Clowers Thompson Jr., który rozkazał strzelcom pokładowym na swym helikopterze wymierzyć karabiny maszynowe we własnych towarzyszy broni – amerykańskich żołnierzy masakrujących wieśniaków w My Lai 16 marca 1968 roku… Oto wzór! Pytanie tylko, czy „dościgniony”, czy niedościgniony…

Rezerwista i diabeł w noc listopadową

Powiedziałeś, cienka czerwona linia (nawiasem mówiąc, tak brzmi tytuł powieści wojennej Jamesa Jonesa). I ona tkwiłaby hipotetycznie, ta linia, w każdym z nas. To bardzo niepokojące, a równocześnie wydaje się bardzo prawdziwe. Czy obawiasz się, że w najbliższych latach w Polsce cienka czerwona linia zostanie przekroczona? Żyjemy przecież w cieniu przeszłości, którą naznaczyła potężna przemoc…

Wszyscy mamy w sobie „cienkie czerwone linie”, tylko na różnych poziomach. Przejmująco uchwycił to Jones, opisując walkę marines z Japończykami na jednej z wysp pacyficznych w 1944 roku. Jego żołnierze bijąc się z twardym nieprzyjacielem, jednocześnie staczają wewnętrzne boje sami z sobą – ze swym przerażeniem, traumami, nienawiścią lub wrażliwością, która na froncie może być śmiertelnie niebezpieczna. „Jeśli masz skrupuły, litość i wyrzuty sumienia, toś przepadł bracie z kretesem. Bo zamiast strzelać do przeciwnika lub kłuć go bagnetem, wahasz się i w tym ułamku sekundy tracisz życie”. To mi powiedział jeden z weteranów spod Monte Cassino. Inny płakał na wspomnienie chwili, w której wraz z kolegami zdobył bunkier obsadzony przez niemieckich spadochroniarzy i na rozkaz sierżanta wystrzelali ich ze swych pistoletów maszynowych co do jednego. Opowiadał także, jak wziąwszy do niewoli niemieckiego żołnierza, nakarmił go, podzielił się wodą z menażki i zawiózł do sztabu, by oddać na przesłuchanie oficerom. A na miejscu od tychże oficerów zamiast pochwały otrzymał ostrą reprymendę. W sztabie już dość mieli jeńców i po przywiezieniu kolejnego był pytany, czy nie wie, co się z takim s…synem robi po rozbrojeniu w lesie. Mówiąc krótko – jeśli przekroczysz swą cienką czerwoną linię, to albo zwariujesz, albo staniesz się zbrodniarzem, albo dobrym żołnierzem, albo tym wszystkim na raz – zależy od okoliczności.

No dobrze, ale jak jest dzisiaj u nas w Polsce? Dochodzimy już do cienkiej czerwonej?

Oczywiście, nieodmiennie każdy z nas ma w sobie taką tykającą bombę. Wydaje nam się, że kto jak kto, ale my jej nie uruchomimy, bo przecież jesteśmy uzbrojeni w naszą wiedzę, kulturę, doświadczenie, wychowanie i cywilizację. No i żyjemy w sumie w cudownych czasach pokoju i dobrobytu. Niby widmo wojny krąży wokół, niby demokracja jest zagrożona przez cynicznych polityków, którzy mają już dosyć zabawy w demokrację, niby do Europy przyjeżdżają uchodźcy z krajów niszczonych przez jeźdźców apokalipsy, ale ciągle kluczowe jest dla nas to słowo „niby”. „Niby jakieś tam żelazo szczęka na horyzoncie, ale w sumie jest dobrze, więc o co ci chodzi?”, by tak połączyć w jedną parafrazę Marcina Świetlickiego i Muńka Staszczyka. Traktujemy wolność, demokrację i brak granic w Europie jako coś tak oczywistego, jak istnienie powietrza niezbędnego do oddychania. A tymczasem i tego czystego powietrza jest coraz mniej.

Co Polakom najbardziej zagraża od środka?

Rzeczywiście wisi nad nami cień przeszłości, który jest jak nazgule z Władcy pierścienia. One mogą w każdej chwili z cieni zmienić się w całkiem realne demony wojny. I nie chodzi tutaj tylko o II wojnę światową czy Holokaust, lecz o czasy wcześniejsze – zaborów, a nawet I Rzeczypospolitej. Ta republika tolerancji, bogactwa i szczęścia, pozbawiona stosów i inkwizycji to w istocie utopia. W rzeczywistości niewielka uprzywilejowana kasta arystokracji i szlachty uczyniła z chłopskiej większości niewolników, co było już nie do pomyślenia na zachodzie Europy, a całkiem dobrze się miało w tak pogardzanej przez nas – bo w istocie zupełnie takiej samej, tylko pozbawionej hipokryzji „republikanizmu” – carskiej Moskwie. Tu leży nieszczęście Polski – to jest nieodmiennie jej balast i przyczyna klęsk. W czasie zaborów kolejne powstania niepodległościowe ponosiły klęskę, bo w istocie nie popierał ich „naród”. Czara goryczy przelała się w czasie powstania styczniowego, kiedy car uwłaszczył chłopów, wytrącając ostatecznie broń powstańcom, a w Galicji i zaborze pruskim chłopi już dawno byli wolni dzięki cesarzom austriackim i pruskim, co świetnie opisał między innymi Żeromski w Popiołach. Polska więcej niż trochę przypomina Południe Stanów Zjednoczonych i podobnie jak tam, problem byłych niewolników wciąż jest palący albo – mówiąc inaczej – przypomina pożar torfowiska – wystarczy podmuch wiatru, by pożar wybuchnął na nowo jasnym płomieniem dosłownie z niczego, spod ziemi. Komunizm narzucony przez Związek Sowiecki ten układ jedynie zakonserwował, a przełom roku 1989 roku uczynił go znowuż aktualnym – płomień rozpalił torfowisko zwane Polską. Demokracja i kapitalizm zostały tutaj zainstalowane jak w państwie postkolonialnym – nie dbając o zdanie i byt wsi czy rodzin pracujących w PGR-ach. Problem „nędzników” pozornie tylko rozładowało przystąpienie do Unii Europejskiej i możliwość ich wyjazdu „na zmywak” czy „na szparagi” na Zachód. Ludzie zaczęli zarabiać za cenę oderwania od korzeni, a poczucie krzywdy nie zostało wcale wymazane – zostało w modelowy sposób wykorzystane przez prawicę w Polsce. I śmieszy mnie niezmiernie, jak publicyści w liberalnych pismach wypisują swe analizy według jednego schematu: 1. Najpierw przyznajemy, że po 1989 roku niedobrze się stało, że tak wielka część społeczeństwa została zepchnięta na margines, a zaraz potem następuje punkt 2: Ale taki model reform nie miał alternatywy, tak trzeba było, by „ciepła woda pojawiła się w kranach”. Mówiąc inaczej: „Daliśmy ci chamie złoty róg, a tobie ostał się jeno sznur. Dziś bardzo cię żałujemy, ale w razie czego, zrobilibyśmy to samo”. Czytam świąteczną „Gazetę Wyborczą” (24–26 grudnia 2019). Na początku jest wywiad z młodym malarzem, Karolem Palczakiem (rocznik 1987), który dzięki swej determinacji, szczęściu i talentowi zdołał wyrwać się zaklętego kręgu nędzy Polski B – czyli Podkarpacia. Doświadczył typowej drogi „obywatela drugiej kategorii”: byle jakiej edukacji, upokarzającej biedy i równie upokarzającej pracy za granicą (która według liberałów – była darem, jak Złota Hramota w XIX wieku). Nie dziwi więc, że malarz mówi, że jest „na ścieżce wojennej z państwem”. A na pytanie dziennikarki, konkretnie z jaką partią, nie pada sakramentalne „z PiS-em”, lecz: „z całym państwem. Ojciec jeździł od 4 rano codziennie. I często brakowało pieniędzy, a nas była szóstka dzieciaków […]. Jakim cudem człowiek żyły sobie wypruwa i nie ma pieniędzy? A ja nie mogłem dostać stypendium socjalnego, bo niby zarobki na papierze miał duże, tylko nie było z czego żyć. Dopiero na trzecim roku studiów dostałem stypendium socjalne. A wcześniej to nikt nie pomógł. I tu nie chodzi o mnie, żadne znajome dziecko stypendium nie dostało, chociaż były bardzo zdolne. Niektóre dzieciaki do szkoły tu chodziły z jedną kanapeczką, chleb i masło czy margaryna. Czasami zdarzało się, że jakieś drożdżówki rozdali, kozaczki raz na rok. Taka to była pomoc państwa, a przecież tu byli jeszcze biedniejsi od nas. Bo u nas nie było aż tak źle, zawsze na jedzenie i ubranie było, a niektórzy na jedzenie nie mieli”. A kilka stron dalej w tej samej gazecie czytam wywiad z Andrzejem Dudzińskim, światowej sławy grafikiem, który narzeka: „Rozpanoszyło się u nas paskudztwo. To jakiś globalny klub odrzuconych – ludzi, którzy byli na marginesie, a teraz zostali namaszczeni. Czują korzyść z tego płynącą – to mafia, która popiera tylko swoich, dyspozycyjnych”. I w ten deseń – mało kolorowy bym powiedział, jakby to nie był autor Ptaka Dudiego – artysta płynie dalej. A przecież istotą każdej partii, także tej liberalnej, jest tworzenie wokół siebie swoistej „mafii”. Nic w tym dziwnego, ale skala odrzuconych jest tutaj naprawdę przerażająca – to właśnie dziedzictwo Rzeczypospolitej – I, II, III czy IV. A lewica? Tutaj krótko przywołam Ksawerego Pruszyńskiego, który w jednym ze swych reportaży opisywał wizytę w nędznych dzielnicach Warszawy w latach 30. ubiegłego wieku. I kogo napotkał w slumsach, pośród ich mieszkańców? – Nie działacza PPS-u, jakiegoś społecznika jak z książek Żeromskiego czy nawet komunistę starającego się przyciągnąć do swej idei proletariat i bezrobotnych. Pan Ksawery napotkał tam agitatora endecji, który nie bał się wejść między nędzników i wytyczać im kierunek działania – drogę do wielkiej i katolickiej Polski. I to nadal jest boleśnie aktualne! Ta długa dygresja prowadzi do tego, że niebezpiecznie jest przekraczać cienką czerwoną linię, ale innej drogi nie ma – albo szaleństwo, albo samospalenie, albo samoświadomość i wiara w wyzwolenie, spełnienie marzeń i szczęście. Trzeba wierzyć w utopię i… rewolucję, po której niezależnie od jej kosztów, zawsze zostaje coś dobrego. Po prostu.

Czy w rewolucję PiS-u też?

Na to pytanie mam krótką odpowiedź: nie będzie żadnej pisowskiej rewolucji, bo PiS nie jest w najmniejszym stopniu ugrupowaniem rewolucyjnym ani wcale nie chce fundamentalnych zmian, prócz tych, które ułatwią mu zachowanie władzy. PiS jest wykwitem tej samej neoliberalnej grzybni, z której od lat 90. pączkowały partie w rodzaju UW, PC, SLD i PO. One wszystkie miały i mają podobny rewolucyjny potencjał bliski „0”. PiS jest jedynie szczebel wyżej w politycznym cynizmie i trzeba przyznać – skuteczności w wykorzystaniu socjalnej pustyni, jaką stworzył neoliberalny system, kopiowany bezrefleksyjnie zza oceanu. Jeśli socjalne reformy w rodzaju 500 plus – które na Zachodzie, a nawet w Czechach czy Rosji są normą – w Polsce nazywa się rewolucyjnymi, to jak najgorzej świadczy o jej klasie politycznej. A sądy, a media, a kultura… Czy takie „drobiazgi” naprawdę obchodzą antypisowską opozycję? Ona cały czas pokazuje, że ma to gdzieś, jak miała, kiedy była u władzy. Szkoda na nich czasu. Nie boję się PiS-u, raczej mnie ciekawi ten konserwatywny ferment, który dla lewicy obdarzonej wyobraźnią i siłą ducha jest w gruncie rzeczy korzystny i twórczy. Jeśli czegoś trzeba się bać, to tylko tego przysłowiowego endeka z reportażu Pruszyńskiego, który wchodzi w niszę stworzoną przez brak wyobraźni, pychę i pogardę, słowem – głupotę zapatrzonych w siebie tzw. elit. Szkoda rozmowy na polską politykę, która wcale nie jest jakąś wyjątkową odnogą rynsztoka polityki światowej. Raczej potwierdza trend i efekt zwijania demokracji na rzecz rozpasanego kapitalizmu. Historia tym samym się nie skończyła, tylko wciąż zatacza kręgi, jak drapieżny ptak polujący na gołębie. Być może przyszłe pokolenia nazwą naszą epokę drugim średniowieczem, albo epoką przedrewolucyjną właśnie… A Polakom, jak u Mickiewicza, ktoś znowu powie: „Głupi wy, głupi, jacy głupi…”.

Kierunek

Zgadzam się z tobą w pełni co do oceny „dobrej zmiany”. A jednak uważam, że nosi ona znamiona rewolucji (bez względu na to, czy udanej, czy też nie), rozumianej w najszerszym znaczeniu: a zatem przemocy obalającej dotychczasowy system polityczny, częściowej redystrybucji środków materialnych, radykalnej wymiany elit. Stąd moje pytanie. Odnoszę się w nim też do wielokrotnie wyrażanych sądów przez różnych obserwatorów życia politycznego: po zakończeniu władzy PiS-u (czy tego chcemy, czy nie:) Polska będzie musiała wyglądać już zupełnie inaczej niż wcześniej. I stąd podzielam nadzieję, że mimo głębokiej patologii „dobrej zmiany”, jej konsekwencje przyniosą dobre owoce. Tylko kiedy to będzie…

Ze sfery polskiej polityki przejdźmy jednak do polityki grafika i ilustratora. To piękna rzecz, że zostawiasz autorom książek wybór. Jak sądzę, zbieżna z twoim światopoglądem: przeciwko autorytaryzmowi w sztuce… Mam rację?

Z tym autorytaryzmem w sztuce to bardziej skomplikowana sprawa, niż się wydaje. Zawsze proponuję autorom tekstów – książek czy artykułów – kilka (lub kilkanaście w wypadku książki) ilustracji, z których mogą wybrać najbardziej im odpowiadające i ich zdaniem – trafiające w punkt literackiego przekazu. Z drugiej strony, wszystkie te propozycje są moją graficzną trawestacją tego tekstu, więc mówiąc półżartem – istotnie nie mają wielkiego wyboru, jeśli decydują się na współpracę ze mną. Wchodzę w ich tekst z butami i przerabiam na swoją kreskę – bez żadnych kompromisów. A jeśli słowo naprawdę zagra mi na duszy, to mocno mnie można wówczas rozgrzać… Jest kilku takich książek, do których wciąż wracam – Jądro ciemności Conrada, Odcięta dłoń Cendrasa, Cała jaskrawość Stachury, wszystko Dostojewskiego, Nowy Testament.

„Kogo” najbardziej lubisz ilustrować?

Bardzo dobrze pracuje mi się z Radkiem Wiśniewskim, Pawłem Fijałkowskim, Arkiem Błaszczukiem, Anką Dyakowską, Joanną Karpowicz, Markiem Knapem i Przemkiem Wielgoszem. Wymienieni to zarówno pisarze, jak i dyrektorzy i redaktorzy artystyczni kilku czasopism, którzy pozwalają mi wprowadzać w życie starą zasadę Picassa: „Nigdy nie pożyczam, zawsze kradnę”… A najczęściej nie kradnę malarzom czy grafikom, lecz filmowcom. Rysunku uczyłem się (i nadal się uczę) na kadrach Johna Forda, Akiry Kurosawy, Sergio Leone, Pasoliniego i Andrzeja Wajdy. Te nazwiska to wielcy zarówno dyktatorzy, jak i demokraci sztuki – którzy całej ekipie, a następnie widowni potrafili narzucić swój punkt widzenia, mimo że często adaptowali wielkie dzieła literackie czy obce scenariusze. Na przykład już na zawsze będziemy myśleć o Ziemi obiecanej Reymonta czy Popiele i diamencie Andrzejewskiego przez pryzmat Andrzeja Wajdy. To on z tych nie całkiem udanych powieści potrafił uczynić arcydzieła. Cudowne jest takie „złodziejstwo”. I cudownie współtworzyć takie dzieła na sposób demokracji greckiej – gdzie za obopólną zgodą możesz robić swoje, czyli zmieniać słowo w kontur i barwną plamę. W tym sensie jestem zwolennikiem demokracji w sztuce. Wchodzę w interakcję, ale zawsze pozostaję sobą. Mówiąc jeszcze inaczej, staram się być jak bohater Straży przybocznej Kurosawy czy Za garść dolarów Leone, bo w „artystyce” zawsze pracuje się na własny rachunek. W istocie to jest najważniejsze – być w zgodzie z własną wizją. Wówczas nie straszne mi nawet zesłanie do zapadłej dziury, czy na dalekie wyspy. Dlatego tak bardzo też lubię Van Gogha i Gauguina. Zwłaszcza ten drugi jest mi coraz bliższy, im jestem starszy. On potrafił tchnąć ducha w stare, wydawało się, martwe już legendy. Na nowo stworzył mitologię i religię „ucywilizowanych” antypodów, a wcześniej, w Bretanii ożywił średniowieczne misteria. Jako ateista namalował potężnie przemawiający do wyobraźni wizerunek Chrystusa – Żółtego Chrystusa – takie paradoksy są najpiękniejsze i to naprawdę jest interesujące. Antypody, nie centrum. Lub inaczej – centrum zawsze jest na antypodach.

Za garść dolarów więcej

Pozwól, że zgodnie z twoją dewizą zaproponuję ci wybór ilustracji do tej rozmowy. A na koniec powiedz mi jeszcze o swoim ulubionym temacie, zarówno temacie tekstów opisujących popkulturę współczesną, jak i obrazów. Myślę o spaghetti westernie. Co cię w nim urzekło? Czy to dzieciństwo sprawiło? Bo zapewne wtedy pokochałeś ten gatunek?

Tutaj cię zaskoczę, ale spaghetti western poznałem dość późno, bo bliżej czterdziestki. I myślę, że to właśnie spowodowało, iż tak mocno i od razu zapałałem miłością do tego gatunku. Bo zupełnie nie dałem się nabrać na słowa wielu krytyków i znawców kina (zwłaszcza z Polski), że to „tandeta” niewarta uwagi. Twierdzono, że to niechlujnie realizowane, bez scenariusza, pomysłu i finezji włoskie (a także francuskie, brytyjskie, hiszpańskie i niemieckie) podróby klasycznych amerykańskich westernów, które swą mizerię maskują ogromnym natężeniem przemocy. Przy tym wszystkich twórców spaghetti westernów wrzucano do jednego worka podpisanego „Miernoty”. Bardzo to było krzywdzące, ale też dość szybko zostało zweryfikowane w samej ojczyźnie westernu – Stanach Zjednoczonych. Jednym z pierwszych amerykańskich twórców, który poznał się na spaghetti westernach, był Sam Peckinpah, a dzisiaj jest nim niewątpliwie Quentin Tarantino, który twierdzi (z czym się zupełnie zgadzam), że ostatnia część trylogii dolarowej Sergia Leone – Dobry, zły i brzydki – to jeden z najlepiej wyreżyserowanych filmów w historii kina. Wystarczy obejrzeć ten film (i kilka innych) Leone, by zobaczyć, z jakim pietyzmem odtworzył on świat Dzikiego Zachodu, jak świetnie osadził go w realiach historycznych i jaki to mocny antywojenny film! A scenariusz – majstersztyk. Wystarczy posłuchać kwestii tytułowego brzydkiego – meksykańskiego rewolwerowca Tuco (Eli Wallach). Lubię sobie powtarzać od czasu do czasu pytanie retoryczne Tuco: „Jeśli pracujesz na życie, to czemu zabijasz się pracą?”.

I tutaj dotykamy głównego powodu, dlaczego spaghetti westerny są dla mnie tak ważne. Bo nie ma w nich jednoznacznie dobrych lub jednoznacznie złych bohaterów. Czarno-biały podział na dobro i zło nie istnieje. Pozostając jeszcze przy Dobrym, złym i brzydkim, to wystarczy zwrócić uwagę na reakcję tytułowego złego – rewolwerowca o ksywce Anielskie Oczko (Lee Van Cleef) – kiedy natrafia on na szpital wojskowy Konfederatów. A ten dobry – Blondas (Clint Eastwood) – toż to skończony cyniczny skurwiel, który też musi zweryfikować swe życie w ogniu totalnej wojny. Znakomite kino! I kino męskie w najlepszym znaczeniu tego słowa. Wystarczy zobaczyć w kolejnym arcydziele Leone Pewnego razu na Dzikim Zachodzie wspaniałą Claudię Cardinale w roli prostytutki Jill McBain, by zrozumieć, o co mi chodzi. Męskie kino z przejmującymi rolami kobiecymi.

Których twórców spaghetti westernu jeszcze byś polecił?

Koniecznie trzeba wspomnieć filmy kolejnego Sergia – Corbucciego. Django i Człowiek zwany ciszą to filmy-proroctwa, które choć powstały w latach 60. ubiegłego wieku – bardziej opowiadają o naszych czasach. A westernowy sztafaż tylko to podkreśla. Nie darmo Tarantino nakręcił własną wersję Django (choć słabszą od pierwowzoru) i tak naprawdę jego ostatni film Dawno temu w Hollywood jest w większym stopniu hołdem dla Corbucciego, Leone i innych twórców spaghetti westernu niż dla Romana Polańskiego, na którego strasznym dramacie skończyła się pewna epoka w Hollywood. Epoka spaghetti westernów się nie skończyła i pewnie jeszcze długo nie skończy.

Western 3

To powiedz mi jeszcze raz, dlaczego są takie ważne.

Dla mnie osobiście dowodzą, że warto robić swoje, być niejednoznacznym, uczyć się na błędach i jeśli życie zmusza do manewrowania między dwoma bandami (jak bohatera Za garść dolarów), to muszę tak działać, by obie wykończyły się między sobą, a ich złoto pozostało dla mnie. Dlatego – wracając do powyższych wątków – nie ufam żadnym partiom politycznym. W końcu mam już te czterdzieści parę lat i wiem, że biel i czerń mogę osiągnąć tylko na odbitce linorytniczej lub drzeworytniczej i to dość rzadko. I czy ten doskonały efekt jest tak naprawdę ciekawy? Ale tutaj musielibyśmy znowu porozmawiać o Kurosawie (miłośniku westernów i artyście, na którym wzorowali się twórcy westernów, także Sergio Leone) i chociażby o jego arcydziele Sobowtór. Tam sobowtór szoguna – zawodowy złodziej i morderca – łotr zwyczajny, okazuje się uczciwszy od tego, którego zmuszony jest udawać: wielkiego wodza i polityka – autorytet połowy kraju. Przy tym jego przeciwnicy i autorytety dla reszty podzielonego społeczeństwa są równie pazernymi i owładniętymi rządzą władzy skurwysynami. Ależ to pięknie pasuje do dzisiejszych czasów. Bardzo to pocieszające!

Cieszę się, że możemy tak optymistycznie zakończyć naszą rozmowę. Dziękuję bardzo, Tomaszu.

Zilustrował: Tomasz Bohajedyn