Tego dnia zabiła mnie pamięć.
Lato było, sierpień w dupę zazierał, wtłaczając war życzliwy w rozmaite szpary, szpareczki, pęknięcia, słońce przeginało się w oknach prężąc kosmate promienie. Dzień zastawał człowieka w rozkroku między snem jeszcze parującym a popołudniową drzemką, ten sam dzień wyświecał z łóżka dyktując krok sprężysty, pragnienie ruchu i żądzę wiatru łechcącego podpieczoną skórkę. Innymi słowy: gnało ciało na zewnątrz do gwaru, a jeszcze innymi: z domu wypełzłem, bo ile można siedzieć, gderać do siebie, dławić się kurzem i przeglądać cały ten uzbirany w mozole szpej, który i tak będzie trzeba skompresować, załadować i spakować próżniowo do sfatygowanego fiata pandy obchodząc uroczyście kolejną przeprowadzkę – to się nazywa dopiero bulimiczna egzystencja!
Schodzę zaplutymi schodami, żelbetonowym stairway to heaven idylli dzieciństwa, mijam setkę czystej wypitą na prędce przed tyrką i dygam cały rozpoetyzowany na autobus |57| MARYSIN STADION. Głowa wystaje mi nieco ponad stan posiadania. Jedziemy Woja Polskiego i tuż przed Ciągotami i Tęsknotami skręcamy w Sporną, wysiadam przy Brackiej, idę w stronę smętarza. W zasadzie nikt z moich stududu znajomych się tu nie zapuszcza, a już na pewno nie widać tu tych konkretnych, celowo celowych, bo oni raczej nie wyściubiają nosa poza manu i stajnię. Chcę mi się lać, włażę na śmietnik i szczam z blaszanego daszku (trudno sobie wyobrazić, ile frajdy może sprawić dryzdanie na świat z wysokości Śmieciosyjonu). Obracam się na pięcie, wysięgam wzrokiem lekko ponad ten mur nęcący tajemnie, mur nęcący przedziwnie, mur nęcący, ale z siłą taką, że hej, na co czekasz, dawaj do nas, co u ciebie, miło cię poznać wreszcie, tyle tam stałeś, że już prawie pożegnałem się z myślą, że zajrzysz, że zerkniesz, że wejdziesz. Tak się i nawet składa, że lubię wściubiać nos w różne takie ten nieznane mi dotąd sprawy. No dobra, myślę, pokaż kotku, co masz w środku, jak strzelił lecę szukać wlotki na żydowski smętarz. Z namaszczeniem obchodzę opłocenie dziurawymi resztkami ulicopodobnego tworu, badam każde zadraśnięcie asfaltu conversikiem rozklekotanym, co go razu pewnego wyszamotał charcik Bartek aż w końcu spostrzegam mały prostokąt niby puszczone samopas oczko w ceglanej rajtuzie. Wciąga jak cholera, zaprasza, mizdrzy się, wygina, podszeptuje słodko i wabi. No głupio byłoby się tak opierać. Co ja dewotka? Odyseusz jakiś? Żeby się siłą mężnego ducha zapierać przed urokami świata. Wchodzę, myślę, bardziej niż samo życie zaszkodzić mi już nie może.
Wchodzę z perwersem, furtka jęczy, żwirek trzeszczy, podeszwa chlupta sobie frenetycznie, lepią się języki do goleni łykając łapczywie fizjologiczną rosę. Zanoszę się wzrokiem i festiwal czterech kultur, proszę ja ciebie: logos, davhar. mortem, vita. Witam się z trawą, potykam się o krzyk pokrzyw, zieloność w natarciu, po grobach mech hula aż miło, bluszcz się zagnieżdża w pęknięciach, wszędzie graby, dęby, paprocie, las prawdziwy, najprawdziwszy, las pierwotny, sam to nazwij. Nie wiadomo od czego zacząć, chciałoby się od wszystko, wszędzie, wszędobylsko, ale jak tu niby się do tego zabrać, skoro na raz taka pojedynczość, nieistotność człowieka wzbiera. Na chybił szukam miejsca spoczynku, przecież tu ziemia tak miętka, że weź tylko się połóż, zaśnij w imię ojca i spuść roletę na światłość wiekuistą. Rozmarzam się i idę. Doglądam nagrobków, robię obchód, zachwytem niepomiernym się dławię, bo wreszcie natura Dominą się stała, a kultura może i słusznie zastygła w podnieceniu (podobno jak się kojfnie to bardzo wyzwala, wiesz, taka ostateczna ekspresja tożsamości, a później upragniony solarny odbyt i… tyle cię widzieli jeno jak wieko trumny zamykali myśląc sobie w duchu: „co się un tak szczerzy jak umar przecie!”).
Ale idę, wszystko fajnie, myślę, tylko po chrust te kamienie na płytach przyjemnie zwichrowanych mijaniem – czasem trzy, cztery, będzie i tuzin nawet. Kamienie, kamyki, kamulce, kamyczki, kamole, kamolce, sam to nazwij. Mniejsza o większe myślę i idę po to miejsce upragnione na mchu wylizanym rosą obok krypty, grobu, kryptogrobu, grobów, nagrobków, w cieniu lasu pradawnego, ale zanim… No to muszę, nie nawet, że chcę tylko z musu to wszystko przedsiębiorę i muszę to miejsce uświęcić, może w pierwszej kolejności sprofanować, by potem uświęcić, po nowoczesnemu, no i muszę sobie strzelić wiekopomną fotę, uwiecznić się na amen, bo w przeciwnym razie nie wytrzymam i całkowicie się już generacyjnie zdegeneruję, a ja się z tym miejscem naprawdę kocham, ukochuje, czujesz, toteż szukam najrozmaitszych sposobów, by tę miłość wyartykułować wszem i wobec. Po partacku więc ustawiam kadr: będzie muru kawałek, płyty nagrobnej ćwierć, pajęczyna, facjata, zieleń, kosmate słoneczko. Cyk. Wszystko się zgadza, jedna próba wystarcza, bowiem jeszcze mnie tak nie pogięło, żebym się cały dzień przed obiektywem gimnastykował.
Szybka obczajka, co tam w kadrze, co tam słychać, jak samopoczucie: będzie muru kawałek, płyty nagrobnej ćwierć, pajęczyna, facjata, zieleń, kosmate słoneczko i… kamienie-kamyczki-kamyki-kamulce-kamole-kamolce. Sprawdzam raz jeszcze, a tam, jak wół!, kamienie-kamyczki-kamyki-kamulce-kamole-kamolce i robi się trochę dziwnie, trochę niepokojąco, z deka alarmistycznie nawet. Niemniej próbuję przespacerować sobie nad tym do porządku dziennego, póki widno jeszcze. W deskrypcji fotograficznej ścibolę zaś z namaszczeniem godnym poety, którym się sobie wydaję, a którym nigdy się nie stanę: „Ile te mury przeżyły lat,/ tak wspaniale się je podziwia,/ a one z góry nie patrzą/ tylko na powrót obdarowują szacunkiem”. I oto teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… o mało się nie zesrałem! Spoglądam raz jeszcze na ekran, na zdjęcie, na piksele, na siebie w tym wszystkim i żywszą widzę reprezentację niż siebie samego wtenczas czuję. Z ducha mi jakby ubyło, że nie miałem czasu, proszę ja ciebie, dobrze się zastanowić nad filozoficzną kategorią duszy, o kategorii prawdy przenajświętszej nawet nie wspominając! Zezuję w ekran na swoją (czy aby na pewno?) postać i czuję, że więcej coraz mnie ubywa, a tego zdigitalizowanego Judasza tylko przybywa: w oczach ma iskry jak z jakiej tureckiej zapalniczki, usta wręcz wymalinowane po leśmianowsku, ramiona zaokrąglone niby łuki triumfalne górujące nad moim dotychczasem, zupełnie jakby mi ten autoportret całe życie wydarł, wyszarpał z klatki piersiowej, że aż dychwić zacząłem, myślę, odsapnąć muszę, bo już majaczę od tego termomiksa.
Siadam na mchu upragnionym, coby Żakiewicza poczytać, chłonę żółć stronic, delektuję się chłodem i czuję mrowienie. Z początku lekkie w stronę silniejszego aż do zamarcia, łechtania, zamarcia, łechtania, zamarcia, łechtania… Pewnie się co nieco podnieciłem, myślę i zanadto się tym pobudzeniem nie przejmuję, bo i po co, dobrze jest! Czytam w oćmie lasu strony uślinione antykwariatem, uwalane kurzem… ale chwila, chwila, chwila, bo to ewidentnie coś po mnie łazi, spaceruje i drałuje.
Spoglądam znad Zbysia i… co jest doktorku, oblazły, obsiadły, oblepiły mnie łapczywie tramwajarze, batalion bezskrzydłych kowali w pancerzykach z krwi zastygłej, w zbrojach koszmarnych, w princie malowanym zza światów przez samego Basquiata (ta maska szamańska na plecach, piktograficzna grafomania w pełni kunsztu, hipnotyczna dysharmonia, symbiotyczny zgrzyt). Gnieżdżą się dranie, gdzie miejsce, na łydkach, udach, kolanach, rozklekotanych kapciach, a przestrzeni brak już niemal – tyle ich nasłało. Odskakuję oparzony dotykiem żywej śmierci, strzepuję robale, wzdrygam się, wstrząsam, one dalej wyłażą, wyłażą, wzdrygam się, wstrząsam, strzepuję, patrzę jak zdziwione pokurcze wywijają na trawie, urządzają orgię moim kosztem, a ja przygrywam ich pląsom niemym krzykiem obrzydzenia, zdławionym lękiem. Jednym słowem: poczytane, miło było, ale się skończyło. Idę dalej, właściwie to pobiegiwam już nerwowo, nieco podupadły, szukam spokoju i nie mogę znaleźć, diabeł ogonem nakrył. Grabię groby spojrzeniem, zwiedzam niedbale, się szlajam, ale już nie taki jestem prędki, nie taki. Powietrze gęstnieje od skwaru, robi się parno, duszno, brakuje tlenu, jestem jak sześć stóp pod ziemią, już robi się ciasno… ciemno… nie ciasno, ciemno. Patrzę w niebo, ciężki ten ruch ku górze, karkołomny. Ponad koroną chmury ciężarne, molowe od deszczu, nabzdyczone, gromnie pochrząkują. Trzeba wracać, zanosi się na burzę, lanie i wielkie manto. Nie mogę znaleźć wyjścia, a tu wracać trzeba, zaplątałem się w kłącza szmaragdowe od chlorofilu, już ledwie dostrzegam jakiekolwiek różnice, niemal tożsamy się staję z tym, co zastałem. Resztkami sił wyrywam się z tej ziemi obiecującej wszystko poza wytęsknionym Exodusem. Biegnę. Biegnę, nie mijam już grobów tylko kamienie, kamyki, kamulce, kamyczki, kamole i kamolce. Jest ich więcej i więcej, i więcej. Wciąż biegnę, uciekam, przebiegam przez pasy, ludzi przepycham aż wreszcie pakuję się do |6| CHOJNY KURCZAKI.
Oddech, głęboki, głębszy niż zapach tramwaju, niż harówka zjełczała w mokrych plamach, oddech rozrywający nozdrza, krtań, przełyk, przeponę. Buty uwierają stopę, skóra staje się czerwona, pot wstępuje na skronie, czoło, szyję, słona wydzielina zalewa stopniowo resztę ciała, czas nieustępliwie zatrzymuje się, staje na każdym świetle, każdym przejściu dla pieszych, wpuszcza uprzejmie i nic sobie ze mnie nie robi, bo wie, że go nie dosięgnę, nie prześcignę, nie przegonię. Dojeżdżam pod dom, już ledwie chodzę, i prawa noga, i lewa noga, buty uwierają stopę, jeszcze tylko wpisać kod, tylko po schodach, tylko wejść do mieszkania, tylko po schodach się doczłapać i za klamkę szarpnąć – już tuż, już tuż… Ściągam obuwie, i prawa noga, i lewa noga, i poranione mam stopy, i próbuję tego conversa wytrzepać, wysypać, wytrząsnąć, i wypada kamyczek, później kamyk, następnie kamień, kamulec, kamol i kamolec, i wznosi się wielki stos kamieni, który jest aż do dnia pamiętnego i rozpamiętywanego, i wciąż rośnie w siłę, i przybiera, i to nie koniec jest, kamienie spowite są cieniem, aurą, cząstkami czci Aarona, Abdona, Abdullaha, Abiasza, Abrahama, Aggeusza, Azariasza, Barucha, Habakuka, Eliasza, Ezechiela i Ezdrasza, Izaaka, Jaremy, Jedediasza, Jozuego, Selima, Samuela, Zabulona, i to jest nie koniec, bo jeszcze Tamary, Tality, Salomei, Ruty, Rebeki, Racheli, Judyty, Fenenny, Debory, Atalii, i to jeszcze nie koniec jest, bo przecie bet Chajata, Balagula, Rokeacha, bet Tabacha i bet Szocheta, Bodeka, Menakera, Szuba, Schulza, Aszkenaziego, Jassema, Tuwima, Adonojlama, Assorodobraja, Hajfeca, Ismacha, Tiktinera, Krakewera, Warszewera… Kamieni przybywa i narasta, a każdy kamień kamieniem rzuca, a każdy kamień inny chłód daje, już nie taki błogi, nie błogi, a miejsca ubywa, maleje, obkurcza się i ja się w tym wszystkim próbuję przedrzeć, się przemknąć, przecisnąć, lecz całkiem już nie potrafię, wymówić ‘sz’ nie umiem, przepraszam nie potrafię, przebacz, daruj, przepuść, nikt tutaj nie słucha, nie słyszy, nikt ziemi nie obiecuje, i nikt przymierza nie przyrzeka. Dobijam do łóżka, łajba rozkołysana żalem, dobijam do łóżka, tratwa dziurawa, dobijam do łóżka, obgryziony do cna korab i kładę się: łóżko kamień, kamień jest prześcieradło, kamień kołdra, poduszka kamień, kamień światło i ciemność kamień, pod powiekami lawina, kolejne kamieniowanie.
Tego dnia zabiła mnie pamięć.
.
.
Adi Buczyński
lubi żelki zozole i słońce, ma tatuaż gibka i to chyba aż nadto informacji kropka