Rozmowa z Pawłem Piotrowiczem, poetą, menadżerem muzycznym, autorem książki Wrocławska Niezależna Scena Muzyczna o najnowszej produkcji wrocławskich Kormoranów |

Marcin Czerwiński: Właśnie ukazał się CD Lapis lazuli Kormoranów, zespołu którego we Wrocławiu nie trzeba przedstawiać. Która to już ich płyta?

Paweł Piotrowicz: Szóste wydawnictwo (piąte moje), a jednocześnie jedenasta płyta zespołu, ponieważ album La musica teatrale zawierał pięć płyt, a La musica teatrale 2 – dwie.

Koncert Kormoranów we wrocławskim OPT, 24 stycznia 2004.
Od lewej: Jacek „Tuńczyk” Fedorowicz, Paweł Czepułkowski, Michał Litwiniec.
Fot. Kris Ćwik / z archiwum Pawła Piotrowicza |

Na boksie Lapis lazuli możemy przeczytać, że zawiera materiał znaleziony na taśmach z kaseciaka. Kto je odnalazł? Gdzie były?

Nagranie pochodzi z kasety, która została znaleziona u perkusisty i kompozytora Pawła Czepułkowskiego. Paweł był opiekunem płyty z ramienia zespołu i razem ze mną miał największy wpływ na to wydawnictwo, ale tak naprawdę wydanie jest echem roku 2009, gdy „Rita” wydawała płytę La Musica Teatrale. Taśmy-matki przekazał mi wtedy Michał Litwiniec i dodał, bym zwrócił uwagę na Lapis Lazuli i że to powinno być wydane. Po kilkunastu latach przypomniałem sobie o tej rozmowie, odkopałem płytę, posłuchałem i stwierdziłem: „ok, horror, ale chcę to wydać”. Gdy dostałem od zespołu wstępny akcept i również zielone światło na finansowanie, to Paweł znalazł tę kasetę. Tak więc dźwięk jest z oryginalnej kasety i nawet zachowała się okładka-samoróbka, ale nie skorzystaliśmy z niej przy realizacji oprawy graficznej, za to sama taśma pojawia się jako element graficzny. Takich kaset Kormoranów jest wiele, to jest swoiste the best of z okresu, kiedy udzielał się wokalnie Ponton i takich nagrań jeszcze nie było na rynku, a część osób właśnie z takimi dźwiękami utożsamia zespół Kormorany.

To bardzo niejednoznaczny materiał muzyczny i w jakiejś mierze eksperymentalny. Wspomniałeś o słowiańskim horrorze. Rafał Księżyk w recenzji nawiązał w dodatku do krautrocka. Jak byś jeszcze określił materiał na płycie?

Użyłem określenia słowiański horror zdaje się po obejrzeniu dokumentu Ucieczka na srebrny glob, który pokazuje, jak powstawał słynny film Andrzeja Żuławskiego. Żuławski współpracował ze znakomitym kompozytorem Andrzejem Korzyńskim, ale sceny z filmu (a dodajmy, że chodzi o film science fiction zrealizowany z ogromnym rozmachem przez artystę wizjonera, było to jeszcze nawet przed Gwiezdnymi wojnami Lucasa) od razu skojarzyły mi się z Lapis lazuli. Wolę mówić o klimacie muzyki niż o jej języku. Słowa, które mi się narzucają, to dziady, ceremonia, ognisko, mgła, lament czarownicy. Muzyka wchodzi pod skórę, to nasz słowiański, mistyczny horror, który przynosi katharsis, oczyszczenie.

Lament czarownicy… Czyj to na płycie wokal?

To głos Marzeny Gołackiej, która była związana z Kormoranami od mniej więcej drugiej połowy lat 80. do 1995 i kultowego spektaklu z udziałem muzyków zespołu Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim w reżyserii Piotra Cieplaka. Widzimy ją i słyszymy jeszcze w filmie Przepompownia w reż. Mirosława Spychalskiego, który odbył się w porcie we Wrocławiu przy ul. Kleczkowskiej w 1995 roku. Tak że Marzena była bardzo ważną częścią Kormoranów i dlatego tak dużo słyszymy jej na płycie, ten kobiecy pierwiastek w postaci jej głosu to ogromny atut wydawnictwa.

Marzena Gołacka, fot. Paweł Czepułkowski / z archiwum Pawła Piotrowicza |

Nie mogę nie zapytać o tytuł. Jest z nim związana jakaś anegdota? Nie korciło was, by potraktować okładkę ultramaryną?

Lapis lazuli chyba zwyczajnie nieźle brzmiał, a i konotacje tego tytułu są ciekawe, wiesz, magiczny kamień, jego właściwości, ale chyba z tego, co się zorientowałem, nie było tutaj jakiejś wielkiej idei, dlatego też wizualnie ten trop został zignorowany. Na pytanie Łukasza Platy, skąd takie kolory, grafik, czyli Marek Otwinowski, odpowiedział: nie piekło, nie niebo. Myślę, że w odniesieniu do tego, co słyszymy na tym albumie, to się sprawdza. Gdyby jednak ktoś drążył temat, to jest odpowiedź, mianowicie: lapis lazuli ma wiele odcieni.

Opowiedziałeś kilka ciekawych faktów z historii zespołu. Jak się zaczęła twoja współpraca z Kormoranami?

Kluczowe były lata 1999 i 2000, kiedy byłem na kilku pamiętnych koncertach Kormoranów, w Młynie Maria, 5 Nutkach i Kalamburze. W Młynie Maria doszło do przerwania koncertu przez policję z powodu zagrożenia wybuchem pyłu mącznego. W sali Teatru Kalambur była nagrywana płyta live, zespół grał wtedy jako sekstet i być może był to jego najmocniejszy i najpełniejszy skład, ale wtedy byłem tylko fanem, zbyt młodym, by mieć jakieś propozycje dla zespołu. W 2003 roku odbyła się organizowana przez Michała Litwińca impreza Czarne Koszule, Białe Dusze, podczas której Kormorany grały w różnych składach i zostali do tego zaproszeni poeci, by przeczytać tekst do muzyki zespołu, byłem jednym z nich. W roku 2004, kiedy przestało mi iść z pisaniem, wymyśliłem wraz z Tomkiem Lektarskim cykl koncertów Scena Sajkoffag, które odbywały się w Gumowej Róży, muzycy Kormoranów pojawiali się na nich jako publiczność, w końcu zdecydowałem się zrobić ich koncert i to się stało 25 stycznia w OPT, Kormorany grały wtedy jako trio: Michał Litwiniec, Paweł Czepułkowski, Jacek „Tuńczyk” Fedorowicz, a koncert został nazwany Kaci idoli. Plakat do niego został przygotowany przez niegdysiejszego lidera zespołu Jacka „Pontona” Jankowskiego, zresztą był to świetny plakat (mam go do dziś – oprawiłem w antyramę i powiesiłem na ścianie), sam koncert też był świetny, bardzo żałuję, że go nie nagrałem, była to niejako końcówka świetnego okresu tego trio, które wtedy też nagrało muzykę do filmu Warszawa w reżyserii Dariusza Gajewskiego, film dostał Złote Lwy na festiwalu w Gdyni. To trio wyprodukowało też bardzo dużo doskonałej muzyki teatralnej, był to wtedy czas i top mojego imprezowego życia, który zgrał się ze złotym czasem Kalambura i nasze ścieżki z Kormoranami przenikały się dość często, najczęściej z Tuńczykiem.

Kormorany, Miasto. Grafika: Artur „Gaja” Krawczyk. Fot. z archiwum Pawła Piotrowicza |

A później?

Potem przestałem robić koncerty, po prostu robiłem je na dzikich warunkach, nie zawsze udawało mi się przypilnować strony finansowej, trochę mnie to przerosło. „Dostałem po tyłku” i uznałem, że się nie nadaję, jednak w roku 2007 przystąpiłem już do redakcji „Rity Baum” i zacząłem myśleć trochę inaczej o animacji życia kulturalnego, odkryłem dotacje, to był też bardzo dobry czas „Rity”, czas spontanu, ale też świetnych pomysłów i dużej pracy, które doprowadziły potem do tego, że pismo stało się kwartalnikiem. Realizowałem wtedy z Jackiem Ratajczakiem cykl koncertów pt. Żywe Kultury Muzyczne, były to premiery. Zgrało się to wtedy z tym, że „legnicki” skład Kormoranów, czyli Piotr „Blusmen” Jankowski, Krzysztof „Konik” Konieczny, Artur „Gaja” Krawczyk i i Jacek „Tuńczyk” Fedorowicz dostali propozycję od Jacka Głomba z Teatru w Legnicy, żeby zrobić muzykę na otwarcie festiwalu Miasto. I zrobili to. Legnicka prapremiera odbyła się w Legnicy, a ja zaprosiłem zespół, żeby zagrał w ramach cyklu premierę wrocławską, stało się to w październiku 2007 roku w klubie jazzowym Rura, pamiętam, że koncert był nagrywany i być może robił to Tomek Sikora, z którym zacząłem współpracę, która trwa do dziś. Koncert bardzo się udał pod każdym względem i padł pomysł, żeby zapis koncertowy wydać na płycie CD i dołączyć do numeru wrocławskiego „Rity”, zatytułowanego Podwodny Wrocław. Zająłem się produkcją płyty, to był punkt zwrotny dla czasopisma, numer wyprzedał się w jednej chwili, a i przy okazji była to niejako reaktywacja Kormoranów, choć w mniejszym niż sekstet składzie. Pracowałem z Kormoranami praktycznie we wszystkich możliwych opcjach personalnych i każda z nich miała coś charakterystycznego w brzmieniu i była ciekawa, dlatego wciąż do tej współpracy wracam, bo ich muzyka w różnych wydaniach wciąż mnie przyciąga i inspiruje, tak więc trwa to już 18 lat. Ostatnią ich płytę wydałem w grudniu zeszłego roku już pod szyldem swojej fundacji Wrocławska Niezależna Scena Muzyczna.

Czym zamierzasz zająć się jeszcze w fundacji w najbliższym czasie?

W fundacji wraz z Karoliną Kalisz nastawiamy się na wydawnictwa. Głównym działaniem będzie wydanie mojej książki Wrocławska Niezależna Scena Muzyczna 1990–2000, czyli drugiej części trylogii, tym razem poświęconej dziejom wrocławskiego undergroundu już w nowej, dziko-kapitalistycznej rzeczywistości. To jest pozycja, o której myślałem już od paru ładnych lat. Dzięki stypendium prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka, które otrzymałem w 2020 i realizowałem w 2021, mogłem zająć się tym na poważnie i książka jest w zasadzie skończona, czuję w pewnym sensie przymus jej wydania, tym bardziej, że chcę zwolnić w głowie miejsce na kolejną książkę. Oczywiście będziemy też robić promujący ją koncert i tutaj też już mamy konkretny plan, ale wolałbym go na razie nie zdradzać. W książce pojawią się m.in. Job Karma, Klinika, Infekcja, Robotobibok, Fate i inni. Chciałbym też wydać płytę, ale nie wiem, czy uda się to w tym roku, w tej chwili mam na myśli dwa tytuły, z których jeden jest naprawdę mocny i oczywiście chodzi tu o stare archiwalne nagranie kultowych wrocławskich zespołów (i nie będą to Kormorany). Z rzeczy mniej spektakularnych: rozwijamy fanpage na Facebooku oraz inne aspekty działania fundacji, nasz plan obliczony jest na kilka lat.

Wszystko brzmi dość tajemniczo, ale jestem pewien, że warto będzie śledzić wasze działania. Dzięki za rozmowę Pawle i życzę rychłej realizacji planów.

.

.

.

.

Paweł Piotrowicz
pisarz, redaktor, wydawca, organizator, kurator, od 2021 roku prezes fundacji Wrocławska Niezależna Scena Muzyczna, w latach 2007–2017 tworzył kolektyw „Rita Baum” (w latach 2013–2016 jako prezes Stowarzyszenia Kulturalno-Artystycznego „Rita Baum”). Stypendysta MKIDN (2014) i prezydenta Wrocławia (2020). Laureat Wrocławskiej Nagrody Muzycznej w 2016 w kategorii muzyka rozrywkowa, przyznawanej przez prezydenta Wrocławia. Opublikował m.in. książkę Wrocławska Niezależna Scena Muzyczna 1979–1989, na jesieni ukaże się jej kolejna część. Pracuje w Narodowym Forum Muzyki.