Mimo że coraz mniej ludzi w to wierzy, to za komuny w Polsce istniało niezależne życie artystyczne, rozkwitał bujny indywidualizm, a nie każda sztuka była cenzurowana, jeśli nie próbowała kwestionować/ obalić ustroju. Mój ojciec Zdzisław Milach (1948-2011) był świetnym przykładem człowieka, który w tym strasznym ustroju (według niektórych później urodzonych – prawie gułagu) wyhodował sobie sporą przestrzeń wolności osobistej i twórczej ironicznej niepodległości na żyznym nawozie miłości do literatury.

Po ukończeniu studiów we wrocławskiej PWSSP w 1974 roku na wydziale grafiki, do lat 90. współpracował z najważniejszymi wydawnictwami literackimi w Warszawie, Wrocławiu i Poznaniu – ilustrując książki, tworząc okładki lub cały układ typograficzny. Kilkukrotnie wygrał konkurs na serie wydawnicze i warszawski konkurs na Najlepszą Książkę Roku. Specjalizował się również w ekslibrisach, w bardzo rzadkiej (wymyślonej przez siebie) technice kontrakwaforty i robił linoryty. W dziedzinie ekslibrisów zdobył także kilkanaście wyróżnień na międzynarodowych i krajowych biennale, a w 1985 roku także pierwszą nagrodę na Biennale Ekslibrisu w Sint-Niklaas. Całe życie pracował, tworzył, rył, rzeźbił, budował, a także niszczył siebie i innych. Ostatnie lata życia spędził na Mazurach.

Bardzo wcześnie ojciec wprowadził mnie w świat literatury. Dopiero potem zrozumiałem, że to była jego osobista mitologia, punkt odniesienia, wilcza jama pomysłów i idei, zbiór odnośników, linków do rzeczywistości. W naszym domu nie było Boga, ale bogiem było słowo… Stało na półkach i musiało być czytane, żeby opowiadać nam o nas. Ojciec planował swoje życie na podobieństwo bohaterów Conrada – chciał zamieszkać na tropikalnej wyspie i żeglować jachtem „Połówka” po oceanie. Najpierw był kajak na Nysie Kłodzkiej, potem kajak z żaglem, którym płynęliśmy dziką, nieuregulowaną Wisłą, jak Marlow w Jądrze ciemności. Jeszcze później kupił małą kabinową żaglówkę i jakoś zaraz potem upadła komuna, skończyło się materialne bezpieczeństwo. Zdążył kupić drugi większy, pół-morski jacht, ale już go nie wyremontował, bo rzeczywistość zaczęła się zwijać…

Także nam, swojej rodzinie, dzieciom, nadawał imiona i organizował przygody na wzór bohaterów literackich, np. Márqueza (Sto lat samotności). Nawet nasz jamnik musiał się nazywać Paco na cześć hiszpańskiego gitarzysty flamenco – Paco de Lucíi.

Fascynacje literaturą iberoamerykańską dzielił z przyjaciółmi z okresu studiów na wrocławskim wydziale grafiki PWSSP. Zwłaszcza Bronek Janowski odegrał w młodości mojego taty wyjątkową rolę, był jego najlepszym przyjacielem i kompanem do kieliszka. Razem stworzyli projekt książki artystycznej pt. Pan Mulp.

To zbiór wierszy i prozy poetyckiej o rozterkach, granicznych i psychotycznych przeżyciach (nierzadko zakrapianych alkoholem) początkujących artystów albo po prostu młodych, wrażliwych ludzi stojących na progu samodzielnego, dorosłego życia, którzy jeszcze nie wiedzą, jaką puentę dopisze im los…

Autorem tekstów i wierszy był Bronek Janowski, a Zdzisław Milach zilustrował je i zakomponował. Ten eksperyment nieprzypadkowo jest dedykowany Mońkowi Alfonsowi Mazurkiewiczowi, nieżyjącemu już awangardowemu malarzowi, profesorowi wrocławskiej PWSSP. Na pewno obaj byli jego studentami, zarażonymi przez niego nieprawomyślnymi ideami z zachodu. Motto odnosi się również do restauracji Wilcza Jama w Kłodzku, w której Zdzichu czasem imprezował z przyjaciółmi. Zapamiętałem tę jadłodajnię jako źle oświetlone, roznoszące woń PRL miejsce, do którego można się było dostać idąc przez miasto albo płynąc Nysą kajakiem spod domu pod pobliski most. Mieszkaliśmy wtedy w Kłodzku w trzystuletnim poniemieckim domu nad rzeką, otoczonym ogrodem w sąsiedztwie młyna. Był to dwupiętrowy budynek z drewnianymi stropami, noszący ślady dawnej burżuazyjnej świetności i pełen niezwykłych pamiątek po niemieckich właścicielach: antycznych mebli, starych zegarów, zepsutych urządzeń, albumów i XIX-wiecznych encyklopedii. Dolne piętro było częściowo zrujnowane, pokoje nie nadawały się do zamieszkania, pełniły rolę tajemniczych graciarni ze skarbami do odkrycia.

Zdjęcia wykorzystane w książce Pan Mulp powstały m.in. właśnie w tym domu. Na przykład to z klatki schodowej na parterze, na którym widać wielki krzyż obity blachą, z namalowanym cierpiącym Chrystusem.
Pierwszy projekt książki powstał około roku 1980, składał się z rysunków i zdjęć, na których specjalną maszyną do pisania naniesiono tekst. Były wśród nich także miedzioryty i linoryty, które powstały na bazie oryginalnych pomysłów. Potem w 2003 roku ojciec zaprojektował nowe wersje niektórych stron na komputerze.

Pan Mulp był w moim życiu w pewien sposób obecny od momentu, kiedy zacząłem myszkować po pracowni ojca w unoszącym się delikatnie zapachu farby drukarskiej i rozpuszczalnika. Gdzieś tam, między starymi numerami „Graphis”, pryzmatami, skalpelami, albumem Rolanda Topora, drewnianą łyżką dziadka przywiezioną z Sybiru, zawsze trafiałem na strony z dziwnymi tekstami i wykręconymi grafikami, które mnie fascynowały, jeszcze zanim je zrozumiałem. Dzieło przeleżało około 40 lat i wreszcie nadszedł czas, żeby je opublikować, oddając hołd wszystkim twórcom zaangażowanym w proces jego powstania.

Maciej Milach

fot. Zdzisław Milach

Jak wyglądał Pun Mulp, zobaczysz tutaj.

.
.
.

Maciej Milach
zanim spotkał Gombrowicza, w Łazienkach Królewskich sprzedawał wycieczkom szkolnym gipsowe popiersia Chopina, które potajemnie przerabiał na Witoldy. Był też etatowym surrealistą w magazynie „Puzdro” – dbał o paszę literacką dla wózków widłowych. Należąc do Loży Ferdydurkistów, samodzielnie porwał cały autobus Gombrowiczologów i wymienił zakładników na czystą formę. Tworzył literackie szumy i memy dla rybek akwariowych, kiedy jeszcze nikt nie brał tego serio. Zmontował krótki film animowany o Gombrowiczu oraz drugi o Teoriach Wszystkiego Adama Wiśniewskiego-Snerga i Stanisława Hellera. Nie wierzy w naturalność potrzeby pisania i czytania literatury ani w to, że ten brak naturalności czyni świat lepszym.